09.02.16

[spacer]

Jest wiosna w lutym, jest poniedziałek (znaczy - wczoraj był) i rezygnuję z obiadu (potem jem tylko tort paryski, w kawiarni, gdzie obsługuje nas niemiła kelnerka, a potem jeszcze rohlíky z szynką na backstage'u) i idę na spacer, wiem jednak, na pełny spacer nie mam czasu. Więc jedynie na huśtawkę (wiem, mam lat prawie dwadzieścia sześć, ale to nie przeszkadza, bo założyłam spódnicę, którą kupowałam, kiedy miałam lat szesnaście). Włosy rozpuszczam, park pachnie jakby miało padać (czasem myślę, czy są może ludzie, którzy nie wiedzą, że powietrze inaczej pachnie nie tylko po deszczu, ale  przed; i teraz myślę o chwili, nie wiem, mogłam mieć lat siedem albo dziesięć, kiedy czekałam z mamą na korytarzu w szpitalu, było tam tylko małe okienko, przez które nie było nic widać, a ja powiedziałam: "będzie padać" i mama zapytała skąd to wiem - "powietrze tak pachnie"), włosy wpadają mi do oczu, przelatują do przodu, do tyłu, zawsze w odwrotnym kierunku niż ja i huśtawka. Krzyczeć mi się chce, piszczeć, śmiać się na głos -
- a jeszcze wczoraj (znaczy - w niedzielę, bo dziś jest wtorek) leżałam zwinięta w kłębek, ze strachu, płacząc jak małe dziecko - ale dziś (znaczy w poniedziałek) jest wiosna w lutym i kiedy Fi pyta się jak było (ma na myśli mój występ w teatrze, przed dużoludźmi, na scenie, w ogóle), to ja jej piszę o północy, siedząc już bezpiecznie i zmęczenie w Oku, pijąc moszt z limetką, więc ja jej jedynie piszę:
"jest wiosna w lutym i nic innego mnie nie obchodzi".

15.11.15

[tata mówił, że od szycia bolą plecy]

Na grafomanię cierpiałam od zawsze, najpewniej od momentu, kiedy mama nauczyła mnie pisać. W przedszkolu prosili, żeby nie uczyć dzieci czytać i pisać zanim pójdą do czwartej grupy. Potem byłby tylko problem, dzieci by odstawały poziomem od reszty, a co gorsza - nudziłyby się. A znudzony kilkulatek to dla przedszkolanki tragedia. 

Moja najwspanialsza matka miała to w dupie. Po pierwsze dlatego że uważała, że jej dziecko jest inteligentna - co gorsza, uważa tak nadal - i nie będzie go ograniczała ze względu na mniej udane przedszkolne egzemplarze. Po drugie dziecko, które większość czasu spędza z książką albo ze stertą papierów jest o wiele praktyczniejsze. Szczególnie jeśli właśnie w tym momencie jest w drodze kolejne.

Pierwszą książkę napisałam mając lat pięć albo sześć. Tak to z wujkiem nazwaliśmy - książka. Siedzieliśmy przy jego komputerze, wtedy jedynym w rodzinie, i tworzyliśmy moje pierwsze dzieło. Było to kilka stron w wordzie, z dużą ilością wordo-obrazków przedstawiających zwierzęta. Nie mam pojęcia, co o tych zwierzętach nawymyślałam. Podejrzewam, że nic specjalnie bajkowego, wujek był jeszcze praktyczniejszym człowiekiem niż moja matka. Powiedział mi wtedy, że każda porządna książka powinna mieć dedykację. Jakakolwiek była treść tego wytworu, była dedykowana Joannie Militz. Właśnie tak - żadnych babcibabci Joasi - wujek był również człowiekiem raczej poważnym.

Obawiam się, że to arcydzieło mojego dzieciństwa może jeszcze gdzieś istnieć. Podobnie jak moje wiersze o kotach pisane w podstawówce, aczkolwiek co do nich mam nadzieję, że jednak padły ofiarą jakiegoś wielkiego sprzątania, w które była zaangażowana moja praktyczna - i pedantyczna - matka.

Tak czy inaczej - pisanie było mi pisane. Zapisane stosy notesów, na które M. patrzył ze zgrozą, kiedy pakowałam je do kartonu przed wyjazdem do Pragi. Wylewy słów, które strużkami lub wodospadami płynęły w internetowe otchłanie, odkąd w wieku lat czternastu odkryłam blogi Filipinki. Nowe i nowe pliki w wordzie, wieczne notatnikowe 'bez tytułu'. Smsy, fejsbuki, słowa, słowa, słowa. Nieustannie.

Przed pół godziną wrzuciłam trzydzieści stron korekty mojej książki pod stół. Rano, kiedy do niej usiadłam, po dziesięciu minutach poszłam sprzątać kuchnię. Przez dwie godziny. Odkąd tu mieszkam, kuchnia nie była nigdy tak czysta.

To jest część pisania, o której wam rodzice nie powiedzą. Skarżenie się na pisanie, na niemoc twórczą - to wszystko jest nieodłączną częścią tego procesu, jak posiadanie kota na wszystkich swoich ubraniach, nawet tych świeżo przyniesionych ze sklepu. Bolące plecy po kilku godzinach siedzenia. Tysiące wymówek, żeby oderwać się od klawiatury i tysiące godzin, kiedy opowiadacie wszystkim jak jest to straszne. Obsesyjne sprawdzanie ilości znaków i nagradzanie się za każdą kolejną stronę - najlepiej ucieczką jak najdalej od komputera. Płacz, krew, zgrzytanie zębami, pełne popielniczki. Wszystko banał.

To uczucie, kiedy dopiszecie ostatnie zdanie, ta chwilowa ulga zmieszana z zakłopotaniem - skoro skończone, to co dalej? Iść na spacer, iść się upić, iść spać? I na co się skarżyć? Kilka dni z uczuciem oswobodzenia... pozornego.

Przychodzi korekta i znów - płacz, krew, zgrzytanie zębami, kartki papieru rozrzucone pod stołem. Ja już tej książki, kurwa, nie chcę..!

13.10.15

[dziennik wiosenny]

Po zeszłotygodniowym babim lecie w Ołomuńcu jest już tylko październik, październik bez słońca, październik zimnego powietrza w płucach, kiedy wracam wieczorem do domu. I wracam sobie gdzieś do wiosny, i wyciągam mój wiosenny dziennik. Wiosenny dziennik ma przypisy, bo czytała go Fi. W wiosennym dzienniku jest dużo słońca

***
[25.3.2015]
[pisane w pociągu Praga - Pardubice]

Wszystko to bierze się ze słuchania muzyki z czasów, kiedy moje nazwisko nie pojawiało się w poważnych gazetach – nawet jeśli później pojawiło się tam zaledwie kilka razy i raczej krótkotrwale – kiedy pewnie o tym śniłam, ale nie było jeszcze żadnych planów, które mogłyby do tego prowadzić. Muzyki z czasów, o których nie powiem, że były czasami mojej młodości – bo ta mnie jeszcze nie opuściła, czasem tylko oddala się lekko, przybiera poważniejszą twarz – ale dałoby się je określić pewnym szczenięctwem, z perspektywy czasu. Z muzyki, która coś z tego szczenięctwa budzi, przywraca dawną energię i trochę szaleństwa, odrywa nogi od podłoża, a kolejne kufle piwa od stołu – w kierunku ust. I wszystko to sprawia, że wracam do domu późno lub wcześnie, bo ciągle zajmuje mnie kolejnej wiosny łyk. Z tego to się bierze – lecz nie tylko. Bierze się to także z lektur, które powinnam przeczytać w okresie przed-szczenięcym, nie powtarzać tych, które już miałam przeczytane i nie zaczynać nowych, jeszcze bardziej romantycznych. Bo cóż może być gorszego, niż to co płynie z połączenia muzyki, poziomu alkoholu we krwi i książek zbyt romantycznych i sentymentalnych? Cóż może być gorszego – i zarazem jaka wiosna może być piękniejsza niż ta, której dni rozmyte są sentymentem, a wieczory zaostrzone wzburzoną krwią? Może to być wiosna zgubna – ale mam też już 25 lat i lepiej trzymam się w narzuconych granicach. Zęby myję całkiem regularnie, a naczynia codziennie wieczorem.

[26.3.2015]

Głupieję z wiosny, głupieję z zapachu deszczu – Olja mówi není slunce, není jaro[1] – ale ona nie siedziała dziś rano na słońcu przed kinem – a teraz nie umie się cieszyć tym powietrzem sugerującym burzę.
Ale żadnej burzy nie będzie. To jeszcze nie ich pora.

[19.4.2015]
[pisane na porannej weekendowej kasie, kiedy ktoś na barze puszczał Doorsów]

Z wiekiem nie uczę się nic. Miesiąc po 25 urodzinach dalej nie nauczyłam się nie narzucać się innym. Bezcitnou[2] suką, która odchodzi rano i nigdy się już nie odzywa raczej w życiu nie uda mi się być. Właściwie nie jestem pewna, czy choć raz, raz jedyny mi się to udało.
A Doorsi ciągle powodują u mnie drżenie krwi. A wiosenne powietrze porusza te struny, te zapomniane struny, kiedy miałam lat 17 i biegłam skrajem lata, te struny, które grają melodię uniesień i burzliwych przeżyć i zagłuszają każdą poważną i niepoważną myśl. A wszystkie istotne i poważne sprawy załatwić trzeba na wiosnę. Zamiast leżeć na trawie wśród stokrotek, zamiast wdychać zapach deszczu w te dni, kiedy wszyscy pytają i gdzie ta wiosna.
Spokoju duszy na wiosnę nie zaznam nigdy, nie będą mi oszczędzone porywy serca. Serca lub kundy, ono je to občas v podstatě jedno[3].
I cała ta sentymentalność i boże mój dzięki raz jeszcze, że nie pisze już wierszy oraz że dalej podnieca mnie czytanie Poświatowskiej, tych wierszy tak zmysłowych – i to zmysłowych od zmysłów, od dotyku, węchu i zapachu skóry nasiąkniętej słońcem – jednocześnie tak bardzo ocierających się o śmierć. Ono je to občas v podstatě jedno – wiosna, śmierć i pszczoła.

[21.4.2015]
[w metrze, na żółtej trasie. albo w piątce, jadąc z archiwum komunikacji miejskiej]

Za chwilę będą kwitły bzy. Doorsi prześladują mnie wszędzie, a wszyscy vratní[4] wszystkich archiwów mnie balí[5].

[25.4.2015]
[na ławce we Stromovce, łaziły po mnie mrówki]

We Stromovce nie rosną bzy. Przynajmniej nie przy głównych trasach. I na Letnej jest ich mało. Trzeba będzie iść, zbierać, o zmierzchu ciąć i udawać, że się nie kradnie Bez trzeba kraść. Bez się kradnie jak się kradną serca. Z bzu jest szaleństwo, z bzu jest duszy duszno – i dusza musi się rozbiec szaleńczo, aby nabrała powietrza. Albo odwrotnie – dusić się przesłodkim zapachem, do szaleństwa.
Myślę o tym jak muszę przestać myśleć o tej wiośnie, myślę o tym, jak się trzeb zatrzymać, wyprzeć całą tę rozpustę z głowy. Pracować, uczyć się. Ale mam żółty kwiat założony między kartkami notesu, z Petřina, a przecież tak nie lubię Petřina – żółty, choć żółte kwiaty oznaczają zdradę. A może właśnie dlatego?
– oraz czemu w Pradze nie sprzedaje się konwalii (konwalie są trujące, trzymać je z daleka od kotów!) – bez i konwalie, wszystkie duszne zapachy maja. Maj jeszcze není – ale przecież ten kwiecień tak nieuchronnie stacza się w kierunku května[6]. W jakiś sposób dzięki tym językowym fałszywym przyjaciołom mam květen przez dwa miesiące (przez Stromovkę przejeżdża pociąg).
Przestań, już przestań, zatrzymaj to całe szaleństwo zmysłów, jeśli nie teraz, to chociażby zanim to zajdzie zbyt daleko. Cholerna głodna wrażeń histeryczko – nie zniszcz swojego długo wypracowywanego spokoju duszy, nie kąp swej duszy w bzie, nie nurzaj.
[mówisz to sobie a przecież nie chcesz]


--------------
[1] Nie ma słońca, nie ma wiosny.
[2] Bezcitná -  bez uczuć.
[3] Kunda – pizda, ono je to občas v podstatě jedno –to jest czasem w zasadzie to samo.
[4] Woźni, stróże, ludzie przy wejściu do Ważnych Budynków.
[5] Balit – pakować, aczkolwiek tutaj podrywać.
[6] Není – w tym kontekście „nie ma”, zaprzeczenie do „jest”, które w języku polskim bez sensu realizujemy innym czasownikiem. Květen – maj.

06.10.15

[ołomuniec, raz]

Letna w październiku o piątej rano. Wyjątkowo ciepły poranek - kiedy piąta rano stała się z nocy porankiem? - pachnie jakby po deszczu. Albo po rosie. Idę spokojnie ulicą w dół i oddycham głęboko. Kiedy tak pachniała Letna - czy wtedy kiedy pierwszy raz wracałam o czwartej nad ranem? A może wtedy, kiedy o szóstej zamykałam bar? Czy może Stromovka o drugiej wieczorem - i znów, kiedy druga z nocy stała się wieczorem? Ta mieszanina deszczu, rosy i szczyn leteńskich psów, od których smrodu niektórym podnosi się żołądek - jest tak lekko i niepaździernikowo. Mówią, że to ostatnie takie dni, zanim przyjdzie noc.

Poranne podróże nie robią mi dobrze. Między Pardubicami a Česką Třebovą jestem przekonana o bliskiej śmierci z wycieńczenia. Dożywam Ołomuńca. Dożywam końca zajęć. Poranne podróże mnie zabijają, ale ołomunieckie powietrze mi służy. Siedzę godzinę na náměstí. W fontannie mężczyzna niesie delfina. Miejscowy z ławki obok proponuje mi kawałek drożdżówki a potem zalotnie się uśmiecha. Zalotnie we stylu, który znam dobrze z grochowskich podwórek, tylko cholera, ci apacze nigdy nie byli w moim stylu. Usypiam bardzo wcześnie, chociaż po dziesięciu herbatach.

W parku zbieram kasztany dla Magdy. Wszystko jest nowe. Wszystko jest trochę jak na wakacjach. Trochę nie naprawdę. Po raz pierwszy w Ołomuńcu nie jest ani zimno, ani ciepło. Jest babie lato, czuję się nieprzyzwoicie młoda i wrzucam pocztówki do pomarańczowej skrzynki.

29.08.15

[stół]


Są rzeczy, których znaczenia w naszym życiu sobie na co dzień nie uświadamiamy. Właściwie nawet nam nie wpadnie do głowy myśl o tym, jak są nam niezbędne. Taki stół na przykład.

Mój okrągły stół z podwójnym blatem był ze mną cztery lata. Na początku był jedynie stołem w naszym pierwszym praskim mieszkaniu. Przy pierwszej przeprowadzce, która nastąpiła wyjątkowo szybko i niespodziewanie, stół stał się mój. Właścicielka mieszkania nie pragnęła tego pięknego starego mebla z nogami z metalowych rur. Od tej pory nie myślałam o nim inaczej niż jako o Moim Pięknym Okrągłym Stole. 

Dało się przy nim jeść, ale najwyżej we trzy osoby i dość niewygodnie. Zazwyczaj jadłam przy nim ja - mając obok siebie również komputer, milion brudnych kubków i ten jeden aktualnie używany, stosy książek i papierów, a często też kota. Co jakiś czas sprzątałam go gruntownie, przemywałam szkło na górnym blacie i dopychałam burdel, który trzymałam pomiędzy blatami, żeby było go mniej widać. Na urodziny Miszona rozstawiałam na nim wszystkie dobroty i alkohol dla gości. Pisałam przy nim prace na uczelnie, kawałki licencjatu i książki. Raz nawet wysprzątałam go tak, żeby dało się na nim robić pączki. Stół, po prostu okrągły stół, który stał w kuchni.

Od poniedziałku nie ma już stołu. Od poniedziałku jestem zagubiona w przestrzeni mojej kuchni. Kiedy wróciłam wieczorem pijana jeszcze tak bardzo mi nie przeszkadzało, że go nie ma, ponieważ udałam się wprost do Najniewygodniejszego Łóżka Świata. Ale kiedy obudziłam się w środku nocy to nie bardzo wiedziałam, gdzie odłożyć szklankę. Kiedy wróciłam o piątej rano z nocnego spaceru nie wiedziałam, co zrobić z torbą. Popołudniu jadłam obiad siedząc na ziemi - laptop z włączonym serialem na jednym krześle, talerz na drugim. Ciągle się gubię, kiedy chcę wziąć coś, co leżało zawsze na stole - ołówek, papierki, na których robię listy zakupów. 

To wszystko są tylko drobne przedprzeprowadzkowe i w-trakce-przeprowadzkowe niedogodności. Ale jest też uczucie pustki. Pustki po stole, dziury w przestrzeni, zakłócenie w układzie pomieszczenia - uczucie aż fizyczne. Wchodząc do kuchni ciągle omijam Stół, Którego Nie Ma. Stół, Którego Nie Będzie - bo przeprowadzki z większego do mniejszego mają to do siebie, że z niektórych rzeczy trzeba zrezygnować. 
A kiedy już ich nie ma, to nie ma ich bardzo niedorzecznie.

26.07.15

[pierwszy dzień]

Pierwszy dzień nowego życia zaczęłam od analizy ilości wina wypitego poprzedniego wieczoru. Mimo niepewności, czy veltlina piłam raz czy dwa razy, oraz ile tak naprawdę było rulandy, ustaliłam, że było to gdzieś między butelką (jeśli definiujemy butelkę jako 750 ml, a zazwyczaj tak) a litrem wina - czyli nie najgorzej. Szybko oddzieliłam sny od rzeczywistości, równie szybko uznałam, że wszystkie żałosności ostatniej fazy wieczora były jak najbardziej uzasadnione i nie należy się wstydzić. Wstałam więc z łóżka i zajęłam się czynnościami człowieka przeczuwającego katastrofę - dwa ibupromy zanim zacznie boleć, woda z cytryną zanim zrobi się niedobrze. Nakarmiłam koty, otworzyłam okna, spojrzałam w lustro. To ostatnie utwierdziło mnie w mojej pierwszej životní jistotě, a to tej, że jestem krásná. Drugą powtórzyłam sobie na wszelki wypadek, druga jest o tym, że potrafię nieźle gotować i w przeciwieństwie do pierwszej jest moją własną zasługą. Drugiej raczej nie dam rady dziś empirycznie potwierdzić.

Możliwe, że nie jest to wcale pierwszy dzień nowego życia. Że tak naprawdę ten nastąpi za kilka tygodni, razem z dopisaniem książki i wyprowadzką. Albo nawet później, z rozpoczętymi studiami w Ołomuńcu lub też końcem roku, kiedy książka wyjdzie. 

Możliwe też, że nie istnieje żadne nowe życie ani jego pierwszy dzień. To jest ciągle to samo stare życie od dwudziestu pięciu lat. Tylko inaczej.

17.04.15

[archiwa, archiwalia, archiwariusze]


Lubię pracować w archiwach. 

Nie pokochałam nigdy czytelni bibliotek, do bibliotek jedynie wpadam, żeby wziąć zamówione książki - i uciekam. Odrazą napawa mnie myśl, że mogłabym siedzieć i godzinami pracować w jakiejś bibliotece. Czasem zdarza się, że muszę - coś jest niewypożyczalne, więc trzeba znaleźć miejsce, najbliżej jak się da, znaleźć co potrzebne, wyciągnąć aparat, kopia zrobiona, ucieczka. Nie dla mnie jest dawna kaplica Jezuitów, nie dla mnie jej piękne stropy i wysokie okna. 

Nie uczyłam się w bibliotece do matury, nie uczyłam się do sesji żadnych, nie nauczę się na egzaminy końcowe, licencjatu tam nie pisałam - ani książki tam nie napiszę. 

Archiwa są czasem podobne, a czasem zupełnie inne. W klasztorze na Strahovie jest na przykład dość bibliotekowato, a w Czytelni Akt praskiego sądu siedzi się w kąciku między pokojami i ktoś ciągle chodzi. W tejże Czytelni pracuje też Polka, która rozmawia ze mną swoją przez dwadzieścia lat poczeszczoną polszczyzną. W Pardubicach w sądzie spędzam godzinę na lekko zakrzywionym korytarzu, choć umówiłam się na 13.15 dokładnie. Do Archiwum miasta Pragi nigdy nie chodzę w godzinach otwarcie badatelny - pan archiwariusz odbiera mnie z portierni i potem siedzę przy ogromnym stole na szóstym piętrze z widokiem na... Archiwum Narodowe. Praskie archiwum lubię najbardziej, nie muszę mieć białych rękawiczek a pan archiwariusz robi mi herbatę. Pisze mi też maile w piątki o 7 rano, bo wtedy rozpoczyna pracę i dzieli się ze mną tym, co w mojej sprawie znalazł. Za to sąsiednie Archiwum Narodowe jest najformalniejsze z formalnych. Wnieść można ze sobą: długopis, luźne kartki - broń boże notes, nawet malutki, A6 rozmiar, i w takim na pewno da się coś ukryć i wynieść - i aparat. Aparat pod warunkiem owszem, że wypełni się odpowiednie podanie, w którym dokładnie wypisze się co się fotografowało. Potem następuje mnóstwo papierków z mnóstwem podpisów i archiwalia wydawane są pojedynczo. 

Pracownicy archiwów są najwspanialszymi ludźmi na świecie. Nawet jeśli przez pierwsze pięć minut wizyty w Czytelni Akt pani krzyczy na mnie niczym pielęgniarka rejestrująca pacjentów na urologii w Motolu. Komendy są krótkie: co, po co, pełnomocnictwo... a to pani jest, to muszę pani powiedzieć, że nam pani dała pracy z tą Černą, żeśmy się tu z koleżanką naszukały. Nie spotkałam jeszcze archiwariusza, który by swojej pracy nie lubił - wszyscy przypominają trochę wariatów, doskonale zorientowanych w zawartości wielkich instytucji, w których pracują, żyjących skrótami literkowo-numerkowymi - czarną magią dla każdego normalnego człowieka. Kilka dat i nazwisk wystarcza im, żeby przynieść mi na stół rzeczy, które wyjaśniają to, co wyglądało na beznadziejnie niewyjaśnialne. Adresy, małżeństwa, rozwody, sądy i listę ocen z drugiego semestru pierwszej klasy Szkoły Graficznej, rok szkolny 1943/44. 

Są to ludzie szczęśliwi, że mogą pomóc, a im trudniejszy jest przypadek, im bardziej nielogiczny obraz dają znalezione informacje, kiedy coraz bardziej zabawa ta zaczyna przypominać zabawę w detektywa - tym ich szczęście większe. Mój przypadek jest więc dla nich idealny. Pan archiwariusz praski już przestał mi mówić bądź pisać, że coś absolutnie nie ma sensu. Jakieś 20 maili temu* stwierdził po prostu: w otoczeniu Jany nie zdziwi mnie już nic

Poza archiwami są pewnie całkiem zwykłymi ludźmi. W końcu na drzwiach gabinetu w praskim archiwum wisi mała tabliczka, dziecięca praca, z napisem: Tutaj pracuje tatuś.



------------------------------------------------------------------
*nasza mailowa konwersacja ma już prawie 50 maili. 

18.03.15

[życzenia zawsze ważne]

Co roku 18.03 jest dla mnie wielkim zaskoczeniem i niedowierzaniem, że to już, bo przecież Twoje urodziny MUSZĄ być w czerwcu. W czerwcu jest ciepło i jest dużo nieba, a burze są najpiękniejsze na świecie, czerwiec to miesiąc Twoich urodzin.
(...)
Mam nadzieję, że nie należysz do tej grupy ludzi, która przejmuje się swoimi urodzinami. Mam nadzieję, że patrzysz dookoła i myślisz "wygrywam z tobą do zera, frajerze".
Pisz dużo, pisz brzydko i pięknie pisz też, przecież sama wiesz, że pisanie to czasem wino pod gwiazdami, czasem pamiątki po Kimś, a czasem rosół. Porządny, wołowy rosół.

Niektóre życzenia się nie mają terminu ważności i tak samo cieszą i wzruszają, kiedy czytam je po roku, bo akurat przy sprzątaniu znalazłam tę kartkę.
Dziękuję.

18.11.14

[zła]


To jednak prawda mówisz jak wracamy ze spaceru, takiego spaceru trochę-więcej-niż-dookoła-bloku, na jesień się robisz bardziej depresyjna.

Robię się. Ludzi nie znoszę, nawet już nie chcę żeby do mnie mówili, o coś pytali, oczekiwali mojego zainteresowania. Cokolwiek. Uciekam, uciekam, bo nie chcę nie lubić, bo myślę, że w dni odcięcia się uspokoję, że wypłaczę, wyleżę, wyczytam, że przejdzie. Myślę intensywnie o smażeniu naleśników, naleśniki mi znów zaczęły wychodzić - nie wiem, czy to dobrze, najlepsze naleśniki robiłam w swych najgorszych czasach. Były z cynamonem. 

Ale jak wracam między ludzi, to wszystko wraca. To rozdrażnienie, wyrwanie ze snu myśli, czemu mówisz do mnie na ulicy, nie byłam przecież zła, zanim zawołałeś. Nie było mi źle zanim musiałam wejść w nieoczekiwany kontakt - na ten w pracy jestem przygotowana, ale wszystko wcześniej, kiedy idę ulicą pod górę i jeszcze jestem w snach i myślach pogrążona - czemu mnie wyrywasz? 

Czasem, a nawet często, się spóźniam, bo trzymam na rękach kota, kot do mnie się tuli, a ja nie mam sumienia go odłożyć. On mnie chyba lubi, więc go przytulam dalej, nic to. Na angielski przyjdę tę kilka, dziesięć, piętnaście minut później.


Czasem też myślę, że chciałabym być Anią Shirley, ale niestety, jestem sobą i podobno jestem zła.

28.10.14

[żegnaj]


Dni się. Z jednego w drugi, w tygodnie. Z zimnego września ciepły październik. Pomyśl, jest dwudziesty października, a my idziemy po wieczornej Kampie - i jest prawie dwadzieścia stopni. A potem - dwudziesty ósmy października i marzną mi paluszki.

Złe sprawy chodzą w nocy. Špatné zprávy chodí jako policie za úsvitu, o świcie przychodzi potwierdzenie. Potem cały dzień mi w głowie brzmi, że rána bych zrušil

Ostatni raz byłam w Ołomuńcu pod koniec września. Siedziałam w kawiarni, którą prowadzą franciszkanki i rozmawiałam z inną zakonnicą, z urszulanką. Gdzie jeszcze doprowadzą mnie poszukiwania śladów po Janie? Marzły mi palce w zimnym wrześniu. Wieczorem podpisałam umowę i stało się jasnym, że ta historia musi być napisana. Nie w mojej głowie, musi być na papierze. Dla innych. Zanim położyliśmy się spać, wszyscy lekko pijani, Vaszek jeszcze ogłosił, że stoimy na początku historii, której koniec jest w Hollywood. Przesadzał, jak zawsze.
Pierwszy raz byłam w Ołomuńcu w maju. To był maj z tych zimnych, kiedy rano wyjeżdżaliśmy, padał w Cieszynie okrutny deszcz, a gdzie indziej i śnieg. Siedzieliśmy wtedy w hospodzie, w której nie byliśmy później już ani razu. Siedzieliśmy tam chyba tylko dlatego że ta pod domem była zamknięta. Niewiele pamiętam, czytałam Radkę Denemarkovą i po raz pierwszy się nią zachwyciłam. Z drugiego pobytu, kilka tygodni później - to wtedy kiedy jadłam najsmaczniejsze morele w życiu - mam zdjęcie, siedzę w przedpokoju u Vaszków przed regałami napuchniętymi od książek. To było trzy, trzy i pół roku temu.

To jest bardzo mało, trzy i pół roku, żeby poznać człowieka. Ja zawsze go widzę jak wychodzi wczesnym rankiem - o czternastej -z sypialni. W rozciągnietym podkoszulku, mrużąc oczy, mrugając niepewnie. Kawa, papieros w palarni. Ja się jeszcze na chwilkę położę mówi. I klucze odjeżdżając trzeba zostawić gdzieś w przedpokoju. Chyba nigdy inaczej. Widzę go jeszcze inaczej oczywiście, na niekończących się dyskusjach w hospodach, czy jak pomału idzie z Benikiem na spacer - nie wiem, kto z nich ciągnie się bardziej. I w mailach go widzę, na kartkach na Święta - zawsze podrowienia od smečky dla smečky, dla stada. I mówię widzę - bo dalej ciężko powiedzieć pamiętam. Trzy i pół roku to mało żeby poznać człowieka.

Właściwie ostatni raz byliśmy w Ołomuńcu w jeden słoneczny październikowy weekend. Niepotrzebnie pożyczałam czarny płaszcz. Było słońce, dużo słońca i dużo ludzi. Kiedy już powiedzieliśmy ostatnie sbohem i ostatnie żegnaj, myśląc raczej na shledanou i do widzenia, poszliśmy usiąść w Ponorce. Czekaliśmy do późna, że może przyjdzie. Ale nie przyszedł.

Więc jednak - żegnaj, sbohem.