25.05.14

[rzemieślniczenie]

Odkąd mam Żonę daleko, sama się robię żonowata. Na przykład wczoraj usiadłam z moździerzem i utarłam w nim własne zioła prowansalskie. Mogłam niby kupić mieszankę, ale przecież prawie wszystkie składniki są w domu. Jedyne, co dokupiłam, to cząber. A to wszystko dlatego, że na blacie stała wielka miska, po pachy wypełniona już dwukrotnie przemielonym mięsem na pasztet, które trzeba było doprawić. A mama napisała ja daję zioła prowansalskie i majeranek. Tak, robię się żonowata, te wszystkie pracochłonne domowe żarcia, te godziny nad kuchenką i później godziny nad zlewem - ale najpierw godziny obżarstwa. Trochę jakbym chciała ją dogonić, a trochę z potrzeby tworzenia. Rysować się w końcu nie nauczyłam.

Fajnie jest mieć wykształcenie - tak myślę, choć ja go ciągle tak zupełnie to nie mam - ale czasem, a nawet często myślę, że fajnie by było mieć też rzemiosło w rękach. Tylko to jest trochę albo-albo. A w tym momencie życiowym to albo drogie kursy, warsztaty, podyplomówki, szkoły tego i owego - albo nic. A chciałabym umieć coś zrobić własnymi łapami, chociaż wyplatać koszyki! Szyć samemu. Zazdroszczę tej Żoniej odwagi, jak po wszystkich tych latach dzielnego kształcenia się, dążeń nawet do kariery naukowej, że powiedziała stop - choć może to tylko przerwa? - i szyje. Z wielkich prostokątów robi kształty inne. Robi rzeczy potrzebne, nie do galerii, ale do życia. I ładne robi - w tym ja jej nigdy nie dogonię, z moimi krzywymi dinozaurami na puszkach od herbaty. Nie z moim brakiem perfekcjonizmu. 

Mieć rzemiosło. Coś w dłoniach. Coś ręcyma robić. Albo jak Nunu robić supełki, z supełków zwierzaki, a później wprawiać je w ruch. To dla mnie dalej praca ręczna jest, to dłubanie, ustawiania, sklejanie, montowanie, w ruch wpuszczanie. Rzemieślniczenie artystyczne.

Rzemieślnikiem tekstu być? Być by było pięknie, kiedyś. Tylko z kuchnią jest jakoś łatwiej.
I zjeść potem można.