20.09.14

[Joanna wychodzi z Warszawy]




Joanna ma piętnaście lat i wychodzi ze spalonego miasta. Na policzku ma ślad po postrzeleniu, na rękach kilkumiesięcznego syna swojej siostry. Jest koniec września. Idzie w kolumnie ludzi. Niemcy pędzą ludność Warszawy do obozu przejściowego. Joanna była na Mokotowie, Mokotów zdobyty. Jest noc, nocują gdzieś na wyścigach, w boksach dla koni…


Prowadzili nas wermachtowcy, takie staruchy.. i Janusz mordę darł okropnie, bo był głodny.  Ja miałam kłopoty, bo nie miałam nic co mu dać. Ssał taki... gałgan, tak. I wyszłam... Wiesz,  jedni spali, jedni to. A on się darł. Jak się zrobiło bardzo jasno, gdzieś tak czwarta mniej więcej… może później, bo to wrzesień był. Może piąta, szósta. I  wyszłam przed, wiesz, żeby go trochę uciszyć. Siedział na takim zydlu stary jakiś  żołdak, trzymając  karabin.. nie wiem, czy nabity.. I ja byłam słuchajcie, tu, tu na Imielinie.. Wieś, normalne gospodarstwa... Ten Szwab wziął mnie tak z tyłu… i popchnął przez ulicę... Tak, uwolnił mnie. A ja, jak przeszłam ulicę, to już tak się między domami, i już byłam wolna! Weszłam do jakiejś chałupy takiej... Ludzie się strasznie bali, muszę wam powiedzieć. Się zapytałam, czy mogą dać mi trochę wody z cukrem. Bo chodziło mi o to, żeby go zatkać jakoś... No i taka była pani, która się zapytała: A mleko może być? No oczywiście, że tak, nie śmię pani prosić! Dostałam to mleko, nakarmiłam, to on przysnął. Zmieniłam mu pieluchę, bo miałam taką torbę, tu go trzymałam, w jakiejś takiej chuście, i torbę ciotki miałam, z pieluchami. I przewinęłam go i teraz sobie myślę tak: Jak tu daleko jest do Nowakowskich. Wiesz, człowiek traci orientację... I jak już przeszłam przez tą wieś.. Przez  ten, przez środek wsi szłam! Przez środek wsi! I tak sobie myślę: gdzie ja mam iść... żeby trafić do Jeziórek, do Nowakowskich. I trafiłam, trafiłam. Za kościołem, taką uliczką i w głąb. Jak weszłam tam, jak mnie zobaczyła stara Nowakowska, to w ogóle... nie, nie zemdlała, ale była tak… i że jeszcze z dzieckiem przyszłam! Jeszcze z dzieckiem... Więc one mnie po pierwsze zabrały dziecko, umyły dziecko... Pani Nowakowska powiedziała: Idź, tutaj zaraz Ci dam wody, to się umyjesz. I proszę ja ciebie, u pani Nowakowskiej przenocowałam... i od Pyr kolejka chodziła. Od Pyr chodziła kolejka… Do Nowego Miasta, przez Piaseczno, Tarczyn, Mogielnicę... Grójec. Grójec, Mogielnica, tak... I chcę Ci powiedzieć, dały mi pieniądze na tą kolejkę... Nie wiem, jakiś bilet musiałam kupić, okupacyjne chyba jeszcze ciągle pieniądze.. Kupiłam bilet, musiałam kupić. Wysiadam z tego pociągu.. Wąskotorówka, jechała tak, że można było wysiąść i... tak, ale się jechało. Ale siedziałam, siedziałam… I wysiadam na dworcu... I pierwszą osobą, którą spotykam to jest świętej pamięci Stasio Chołoś, słuchaj, ona jak mnie zobaczył… to ukląkł... No więc z takim szeregiem zaprzyjaźnionych osób zaprowadzili mnie tam do domu. No i tam się zaczął teatr…


W domu jej babki czeka jej siostra z mężem. Na widok Joanny z dzieckiem na rękach dostaje histerii. Ze szczęścia.


Wieczorem Joanna wypierze halkę, tę halkę, w której przyszła z Warszawy. Halkę wywiesi na sznur, w ogrodzie. Halkę zeżre koza. Joanna jest przecież dziewczyną z dobrego domu i ma przecież piętnaście lat, i ta halka, ostatnia, to jednak tragedia. Wiejska dziewczyna, która pomaga u nich w domu nic z tej tragedii nie rozumie. Sama przecież czasem nawet majtek nie nosi.


Później Joanna wróci do Warszawy. Na moście pontonowym przez Wisłę spotka Wojtka. Nie, Wojtek nie był jej młodzieńczą miłością. Jej chłopca, Ryśka, Niemcy wyciągnęli z kanałów. Rozstrzelali. Rysiek z Wojtkiem chodził do szkoły, na jednej ulicy mieszkali. Wojtek mu tak kiedyś obiecał, że się Joanną gdyby coś zajmie. I zajął się.


Joanna po latach dostanie zeszyt, w którym nic nie napisze. Choć ma tyle wspomnień i tak wyraźnych. Szczególnie, gdy się budzi o piątej i wie, że nie uśnie. Nawet pamięta jakie zabawki miały dzieci jej siostry. I tych chłopaków poranionych ze szpitala powstańczego, dokładnie widzi, tylko oczy zamknie. Ale do zeszytu włoży tylko moje zdjęcie. A później złamie daną mi obietnicę – że jeszcze rok – i na cmentarzu ktoś na skrzypcach zagra Marsz Mokotowa. A ja będę tam stała i zrozumiem, że dzieciństwo skończone.




******
Opublikowano w Listach 4/2014 w tłumaczeniu Vaclava Buriana.

Tekst w Listach był rozszerzony o notkę biograficzną Joanny oraz o krótką notatkę edytorską. Z notatki edytorskiej ważne jest że: zapis wypowiedzi Joanny jest edytowany w najmniejszym możliwym stopniu, na tyle, żeby styl mówiony nie drażnił na piśmie i że mi tu nie chodzi o powstanie, bohaterstwa, ale o Joannę i jej halkę.
Właściwie już tę historię znacie. Ale napisałam ją raz jeszcze - i pewnie nie raz ją napiszę. 


Bo bez Joanny świat jest puściejszy.
Już rok.

13.09.14

[nagietki i potwory]



Nagietki są kwiatkami barometrami. Prosta sprawa, trzeba posadzić takiego delikwenta za oknem, a jak wyrośnie to patrzeć z rana - jak ma płatki w dół to padać nie będzie, jak w górę, zwinięte to deszcz. Posadziłam, rosło to długo niewiarygodnie, zanim zakwitło to już kilka razy w myślach skazałam go na zatracenie. Ale zakwitł. I co? I mam najbardziej niezdecydowanego nagietka na świecie całym. Tylko w upały mówił jasno - będzie tragicznie, płatki mu tak smutnie wisiały po bokach, że wcale nie wyglądał jak nagietek. Przynajmniej wtedy wiedział, co będzie. Bo tylko pogoda się ustatkowała w jakichś normalnych temperaturach, to on nie wie co się dzieje. Połowa płatków w dół, połowa w górę, wymachuje tymi płatkami jak chorągiewką. Nawet jak za oknem jasno leje od piatej rano, to on taki na pół. Nie wiem, może postanowił być nagietkiem prorokiem i długoterminowo zapowiadać pogodę. Mówi jasno - ta pogoda podupcona jest. Dziękuję za uwagę, nagietek.

Mały potwór jest za to zdecydowany nad wyraz. Szczególnie w kwestii jedzenia. Jeść trzeba. Wszystko. Bez przerwy. Kot reaguje na każde otwarcie lodówki, na każde podejście do kuchennego blatu. Znaczy pralki, bo tyle dokładnie posiadam blatu, co pralkę. I nic, że tylko herbatę sobie robię, kocia syrena u stóp. Jem parówkę? Ukraść!. M. zostawił talerz po ogórkowej? Wylizać! Porzucona kanapka z ogórkiem? Jeść póki nie widać! Cokolwiek jest w miejscu dostępnym dla potwora, potwór bezwzględnie sprawdza, czy nie nadaje się to do pożarcia. Jak mam dość wyjca u stóp przy robieniu kanapek, to mu rzucam liść sałaty. Że głupota, kot nie je sałaty? Zapraszam i życzę powodzenia w tłumaczeniu tego Małemu.

A ja? Ja czasem siadam i wymyślam niestworzone historie o tym, co mogłabym w życiu robić. Gdzieś na końcu tego wszystkiego jest ten mały domek z ogrodem, taki raczej wiejski, ale żeby do miasta można było w miarę szybko podjechać. Bo nie umiem się w życiu zdecydować, czy bardziej pragnę przyrody na wyciągnięcie ręki, czy miasta, nawet takiego małomiasteczkowego jak teraz. Na końcu zawsze pewnie będzie stał ten domek, bo podobno mam w duszy mieszczucha, dla którego spełnieniem marzeń jest pić rano kawę na werandzie.

Myślę o tym, co mnie bawi. Co mnie ostatnio bawić zaczęło i podobno mi wychodzi i jednak jakaś zdolność, talent we mnie jest. Nic z tego nie nadaje się, żeby zarobić na życie, chyba że każdego po troszeczku. I żyć po troszeczku, chociaż czy ja na pewno dużo potrzebuję? Mieszkać gdzieś potrzebuję, jeść - ale dobrze jeść! - i potwory karmić, bo się same nie nakarmią. Znaczy tego, Misz się nie nakarmi...

Oczywiście, można założyć, że nie trzeba robić tego co się lubi, a to co przynosi pieniądz. Można siedzieć w biurze, od poniedziałku do piątku, od-do. Podobno można i dla wielu zresztą to dopiero jest pracą prawdziwą. Oczywiście, jestem zapewne dziecięciem rozpieszczonym, bo stać mnie - a właściwie matkę moją - na to, żebym pracowała 30 czy 40 godzin w miesiącu za małą kasę, bo ta mała kasa to dla mnie jedynie dodatek. Co prawda dodatek, za który jedzą potwory i za który ja jem lepiej niż bez tej kasy, ale bez tego przeżyłabym. I potwory pewnie też. Jestem dziecięciem rozpieszczonym, co bez bólu i strachu studiuje w obcym kraju, dziennie studiuje. I teraz jeszcze jest nieszczęśliwe to dziecie rozpieszczone, że miałoby kiedyś iść na ósmą do roboty. I tak pięć dni za sobą.

Ktoś mi tu ostatnio napisał, ze rzemiosło ładna rzecz, ale jako hobby. Napisał to akurat człowiek, co znalazł swoją pracę, ba, powołanie nawet, robi to do czego zdaje się był stworzonym, w dodatku wykształcił się w tym kierunku. Ja im dalej w moim wykształceniu idę, tym bardziej tylko skreślam kolejne miesiące i marzę o końcu. Kim będę po aktualnych studiach? Bohemistką. Co robi w życiu bohemistka? Cóż, powie ktoś bardzo optymistyczny, wiele rzeczy - i tu roztoczy wizję pracy pisaniem i pisania sprawdzaniem, no i tłu-ma-cze-nia pani, tłu-ma-cze-nia! Kim będę po studiach, na które planuję iść, jeśli mnie przyjmą w ogóle? Antropolożką. Z antropolożką jest podobnie, też jest wykształcona do robienia właściwie wszystkiego. Tylko babcia mawiała, że jak wszystko to nic.

Babcia, tak swoją drogą, z wykształceń posiadała maturę i całes woje życie przepracowała w administracji Politechniki Warszawskiej. Chyba jej to specjalnie nie przeszkadzało, nawet medal dostała.

Wracając do mnie, to ja wiem wiem aż za dobrze, czego nie chcę oraz nie wiem zupełnie, w czym jestem dobra. I czego tak do końca chcę. Trochę jestem nagietkiem, trochę jestem śpiącym Miszonem, a z mniejszego potwora mam jedynie miłość do jedzenia.

***

Rano tak jakoś wyciągnełam kopertę ze zdjęciami wywiezionymi z domu. Z koperty wyciągnełam moje pierwsze zdjęcia z kotami i pokazałam konkubentowi.
- Zobacz, ja do tej pory się tak cieszę jak widzę kota!
- No, zupełnie tak samo to wygląda.

Wygląda to tak: