31.12.12

[2012]


Podsumowania to nie jest to za czym szczególnie przepadam. Listy najważniejszych książek roku nie będą na mnie robić wrażenia tak długo, aż nie znajdzie się tam moja. A to nieprędko jeśli w ogóle. Samolubność, ego-śmego? Trochę tak.
Ale od czasu do czasu można przecież sobie coś tam machnąć, jakąś kreskę nakreślić, coś tam zebrać i wybrać. Przetestować pamięć.

Więc 2012 to już w całości Praga, od początku, który nas zastał gdzieś między starym mieszkaniem a placem Strossmayera, bo wyruszająć 5 minut przed północą na Letną, coby obejrzeć fajerwerki nie da się zdążyć. Można co najwyżej potem stanąć na placu i patrzeć na sztuczne ognie puszczane z torowiska na Milady Horakovej i stojący pomiędzy nimi tramwaj nocny.

To był rok, w którym stwierdziłam, że zainteresowanie architekturą, które polega na zobacz, jaki ładny dom! można pogłębić, pójść dalej, coś zrozumieć. W efekcie na moim biurku, już w nowym mieszkaniu, wylądowało parę książek, grubszych i cieńszych, moich i pożyczonych. Funkcjonalizmy, Corbusiery, najważniejsze budynki na Pradze 7, czyli u nas, a teraz ostatnio dojechał też pan Arseniusz eR. Czytam i udaję, że wiem. Bedąc w Gdyni idę już bardziej świadoma niż rok wcześniej na spacer śladami gdyńskiego modernizmu i zadziwiam Żonę, która myślała, że o swoim mieście wie wszystko. Ale przecież od dawna wiemy, że Ktoś Nie-Stąd widzi więcej, co pokazała Stacja Muranów.

Z nowym mieszkaniem pojawił się nowy kot, który robi sceny zazdrości. Niestety ja nie jestem obiektem zazdrości, jedynie ofiarą, jestem istotą, którą trzeba zagryźć, bo przytulam, ba!, dotykam w ogóle samca alfa. Kot uważa, że skoro on niestety samcem alfa nie został, to może chociaż wywalczyć sobie wyłączność na mizianie, głaskanie, za uchem drapanie.

Wczoraj minął mi rok od kiedy pracuję w Oku. O Oku pisałam na moim drugim blogu, konkretnie TUTAJ. Drugi blog też jest nowością, może się wydawać, że umarł, ale on tylko od pół roku milczy. Wracając do Oka to wczoraj dowiedziałam się, że moja świąteczna premia była związana z tym, ze pracy poświęcam dużo czasu oraz, co usłyszałam chyba po raz pierwszy w życiu, jestem odpowiedzialna! Poza tym pamiętajcie - Okoholismus neni nemoc* a ja wcale nie jestem przodownicą pracy.

Postanowiłam też ruszyć dupę w tereny mi nieznane, do miejsc, w których nie mówi się żadnym znanym mi językiem**. Ljubljana da się lubić a w Berlinie jest właściwie jak w domu.

Za mój pierwszy raz z hokejem wdzięczę memu mężczyźnie. Na pierwszym meczu na Slavii jeszcze kibicowałam Vitkovicom - bo komuś trzeba, a to jakby Polacy - ale od następnego już dumnie i w szaliku Cracovii stałam za Slavią. Żadnego meczu, który widziałam na żywo chłopaki nie przegrali, byłam na wygranych derbach i na meczu z Kladnem, któremu nawet Bóg Jagr nie pomógł. Byłam też prowodyrem wyjazdu do podpraskiego miasteczka Slany, gdzie za krążkiem biegają dziewczyny ze Slavii. W tym roku byłam też po raz pierwszy w filharmonii, ale usnęłam, więc nie ma o czym mówić.

Cóż tam jeszcze... Odkrycie, którego dokonałam i tak wyjdzie na światło dzienne w 2013 i wszelkie sławy i zachwyty z tym związane przypadną na rok nadchodzący. Nie ma więc o czym mówić, zaintersowani Mileną Jesenską mogą zakonotować, że na przyszły rok się szykuje pewna interesująca publikacja.

Nauczyłam się robić ciasto bananowe, którym podbijam serca współpracowników i innych gości, w ogóle mam własny piekarnik i nocami śnię o foremkach do ciasteczek, próbowałam robić chleb na zakwasie, przesoliłam schab w śliwkach, zrobiłam kilka zakalców i byłabym wspaniałą kurą domową, ale dalej nie moge się pozbyć cechy wspólnej z bohaterką mojej książki. Mam bałagan nieustający.

To chyba starczy, przecież kto chce wiedzieć i tak wie, a kto to przeczytał z nudów to się znudził w połowie. W przyszłym roku życzę sobie dalej tego pięknego praskiego świętego spokoju i żeby dalej zmniejszała się liczba tych, którzy pytają kiedy jadę do domu, mając na myśli Warszawę.
Wam też aby nie było gorzej, a w miarę możliwości lepiej. I bla bla bla.

---------------------------------------------------------------------------------------
*Okoholizm nie jest chorobą.
** czyli po czesku albo polsku

17.12.12

[Berlin]

- hele, Lju, to ja będę jutro o 12.45 na tym przystanku student agency, tam v té prdeli*, wyślę Ci linka zaraz...



Do Berlina dojeżdżam 40 minut wcześniej. Czekam na Ljubę w poczekalni, jestem zdziwiona tym jak dobrze się czuję po 5 godzinach jazdy i jak cudowny jest czeski odpowiednik aviomarinu. Lju przychodzi, bierzemy torbę i idziemy na U-bahn.
- To nie jest żadna prdel - mówi na powitanie - to zachodni Berlin...



Mieszkamy przy Alexanderplatz. Przez okno sypialni gapi się na nas Fernsehturm, berlińska wieża telewizyjna, taki sam symbol miasta jak Brama Branderburska. W sklepie z pamiątkami na dole możesz kupić breloczki w kształcie wieży, wieżę do skladania, plastikową z cekinami do postawienia na biurko, pluszową wieżę-grzechotkę, magnesik, długopis, zapalniczkę, podkładkę pod myszkę, torbę koszulkę i tysiąc różnych pocztówek z wieżą z różnych ujęć, w różnych kolorach...

Berlin mnie nie zaskakuje. Na Alex-platz czuję się jak w domu.
- Popatrz, Lju, jestem w Warszawie! - mówię wysiadając z metra. Wytnij mi stąd tę wieżę i stoimy w centrum Warszawy. To nie jest obraza dla Berlina, to komplement dla mojego miasta. Z dalszymi dzielnicami jest zresztą podobnie. Wszędzie jestem w stanie przypasować sobie coś, co już znam. Tu trochę Vinohrady, tam Mokotów, teraz zobacz jesteśmy w Breslau. Nie ma oszołomienia, które przeżyłam przyjeżdżajać po raz pierwszy do Pragi, nie wlokę dolnej szczęki po chodniku. Nie ma zdziwienia z Lublany, kiedy okazało się, że to wszystko jest jeszcze mniejsze niż człowiek był sobie w stanie wyobrazić.
Gdyby nie to, że po niemiecku nie jestem w stanie powiedzieć ani słowa, byłabym tam w domu.


Wieczorem wchodzimy do jednej z knajpek na Friedrichshain. Lju pyta barmanki jakie mają piwo.
- Sztarpramyn - odpowiada
Śmieję się, Staropramen, no tak, jesteśmy z Czech, mówi Lju po niemiecku. Barmanka potakuje, nie bardzo wie co to ma do rzeczy, nalewa dwa razy sztarpramyn po 3,50.

W Bohnam Museum, gdzie w gablotkach stoi sztuka użytkowa secesyjna, Art Deco, funkcjonalistyczna, poza nami jest tylko trójka turystów i pilnujący pan z pejsami. Robimy sobie zdjęcia w kubistycznym lustrze, opowiadamy sobie co wszystko byśmy sobie kupiły. W notesie lądują nazwiska i nazwy obrazów, autor secesyjnego wejścia do paryskiego metra, pan kubista i Andres Dirk Copier ze swoim fantastycznym serwisem do whisky z 1927 roku.





Widok z wieży, 12 euro za dziwne uczucie w żołądku przy jeździe windą, pan, który pokazuje ci licznik, proszę zobaczyć jak szybko się znaleźliśmy na 203 metrach; 12 euro, aby w końcu dać się oszołomić patrząc na nocny Berlin, czyste niebo i ulice ciągnące się w nieskończoność. Chodzę w kółko trzy razy, aparat nie chce zrobić żadnych sensownych zdjęć, nie będzie widoku z Fernsehturm. Jeśli będę chciała to zobaczyć znowu muszę znów kupić bilet za 12 euro, z którego dowiem się wysokości wieży i prędkości z jaką winda zabierze mnie na górę.



- Friedrich-Scheisse-strasse! - krzyczy Lju po wyjściu z metra. Przed chwilą pod zegarem na Alex-platz młody chłopak pytał nas co to znaczy miłość i życzył nam, żeby miłość, jakkolwiek jej sobie nie wyobrażamy nigdy nas nie opuszczała. Teraz idziemy Friedrichstrasse, która jest piękna, jest tak zupełnie modernistyczna, funkcjonalistyczna, jest ciągiem pięknych klocków, jest graniasto-kanciastą grą światła. Jesteśmy już wykończone, a Friedrich-Scheisse-strasse ciągnie się w nieskończonośc; w dodatku parzyste i nieparzyste numery są na jednej stronie ulicy...



Śniadanie w Bauhausie. Herbata w pięknej szklance i ciasto z owocami leśnymi. Lju szuka bankomatu, a ja w całej zwyczajności swojego wyjazdu próbuję zebrać myśli. Mam masę pocztówek. notuję bezsensownie. Tak, przywiozłam koło 30 kartek, dla siebie, bo były piękne, niesamowite, uprawa pomidorów w Tiergarten zaraz po wojnie. Po kawiarni roznosi się zapach smażonych jajek. W muzeum pani krzyczy NO PHOTO! kiedy robię zdjęcie wiszących na ścianie bauhausowych krzeseł, wiszący łańcuch ewolucji najbardziej znanego mebla tej szkoły.


Do metra wsiada kobieta z głośnikami w plecaku, na szyji podłączona do nich mptrójka. Włącza hiszpańskie piosenki i zaczyna śpiewać. Przed nią byli już tańczący Turcy, ci swoje głośniki wieźli na wózeczku. Po niej wsiada para Rosjan, gitarzysta z saksofonistą, przypadkowy błysk flesza i już się nie wymigam od kilku centów.



Berlin na chwilę. Cześć, jak się nazywasz, fajnie, pewnie cię nie zapamiętam, ale wpadnij jeszcze. Tak do mnie mówi, a ja wiem, że jeszcze wpadnę, ale teraz znowu muszę pojechać U2 na to zadupie, znaczy, do zachodniego Berlina. Wsiąść w żółty autobus, znieść bandę Erasmusów wracających z weekendowego wypadu.

------------------------------------------------------------------------
*prdel - dupa, tutaj: na tym zadupiu

19.11.12

[vlast a ojczyzna]

Proto že mi Pavel tak hezky přeložil můj poslední přispěvek a tvrdě tvrdí, že by to rád přečetl i český čtenář tak to s malými upravami davám. Polskou verze najdete SEM/TUTAJ  wersja polska.
==================================================================

Moją ojczyzną jest Facebook, mou vlastí je Facebook, povídá jistý pán v rozhovoru. Čtu si ten rozhovor, trochu plácání a tak trochu nevím, co si o tom myslet. Protože ten obrat je v zásadě hloupý, ale přesto o něčem vypovídá. O tom, že slovo ojczyzna, vlast ztratilo pro toho pána na síle.

Co to znamená – ojczyzna? V češtině existuje slovo vlast, které nahradilo starší výraz otčina. Vlast, čili původně území, které ovládám, území kolem mého hradu či usedlosti. Odtud též výraz vlastní. Existuje též domov. Domov, a já hned vidím místo, kde jsem doma, mou kotlinku, můj kousek země, odkud pocházím, který mám ráda. Nemám ho ráda proto, že je polský, český nebo jakýkoliv jiný, stejně tak nemám ráda svou matku proto, že je to Polka. Mám ráda ten kousek světa, protože je můj, a mou matku, protože je moje. Patří mi a já patřím jí. Domov bez jakéhokoliv patosu, útulnost sama.

Jazyk má význam, tak nějak příjemněji mi zní ten dům, ten můj vlastní kousek země než ta ojczyzna, země otců, dědictví po předcích, oč tíže a vážněji zní Vaterland než Heimat, moje tady. Moje tady, méně abstraktní, více makatelné. Malá ojczyzna, soukromá ojczyzna – cožpak se musíme v polštině stále ohánět těmi otci? Proč nemáme jiný výraz pro místo, odkud pocházím? I ten jazyk mám ojczysty, "otcovský", a ne mateřský, po matce, ne rodný, od narození, ne first language jak je to obvyklé v angličtině.

Možná proto je mi ta ojczyzna tak cizí, protože je tak nadužívaná a nedá se jí vyhnout. Nejsem pyšná, když vyslovuji to slovo. Mluvíc o Varšavě, hledám tisíce jiných výrazů, abych popsala svůj vztah k tomu místu. Výrazů, které neztratily význam, které se neutopily v neustálém opakování. Tak jako pro mě kdesi ztratilo sílu slovo Polsko, vůbec netuším kde, mě, vnučce povstalců, mě, která pláče v hodinu W, naslouchajíc se stisknutým hrdlem sirénám, které v Praze nevyjí…

Ale to už je jiný příběh, o slovech a významech, o lidech, kteří ty významy ničí a činí nevábnými. O těch, kdo hledají náhražky a obdivují cizí, jež neznají a o těch, co nejsou ani tady, ani tam, o ztracencích na druhé straně oceánu… Je to dlouhý příběh o tom, proč se nad tím vlastně pozastavujeme místo toho, abychom byli hrdí jak Irové a vůbec to neřešili.


18.11.12

[patria]

Moją ojczyzną jest Facebook mówi pewien pan w wywiadzie. Wywiad czytam, trochę bełkot i troche nie wiem, jak się ustosunkować. Bo tytuł jest w zasadzie głupi, ale jednak coś tam przekazuje. Przekazuje, że słowo ojczyzna straciło dla tego pana siłę.

Co to znaczy - ojczyzna? W czeskim istnieje słowo vlast, które zastąpiło starsze pojęcie otčina. Vlast, czyli pierwotnie teren, którym władnę, teren wokół mojego zamku, dworku. Od tego też słowo vlastní, czyli własny.
Istnieje też domov. Domov, i ja widzę od razu miejsce, gdzie jestem w domu, moją kotlinkę, mój kawałek ziemi, stąd jestem, który kocham. Nie kocham dlatego, że jest polski, czeski, jakikolwiek, tak samo nie kocham mojej matki dlatego, że jest Polką. Kocham ten fragment świata, bo jest mój i moją matkę, bo jest moja. Przynależy mi i ja przynależę jej. Domov, bez żadnych patosów, sama przytulność.

Język ma znaczenie, jakoś przyjemniej brzmi mi ten dom, ten mój własny kawałek ziemi, niż ta ojczyzna, ziemia ojców, spadek po przodkach, o ile ciężej i poważniej brzmi Vaterland niż Heimat, moje tutaj. Moje tutaj, mniej abstrakcyjnie, bardziej namacalnie. Mała ojczyzna, ojczyzna prywatna - czy musimy w języku polskim zawsze wymachiwać tymi ojcami? Czemu nie ma innego określenia, na miejsce, z którego pochodzę? Nawet język mam ojczysty, a nie mateřský, po matce, nie rodný, z urodzenia, nie first language zwyczajnie.

Może dlatego jest mi ta ojczyzna tak obca, że jest obracana w każdą stronę i nieunikniona. Nie ma we mnie dumy, kiedy wypowiadam to słowo. Mówiąc o Warszawie wyszukuję tysiące innych określeń, żeby pokazać mój związek z miejscem. Określeń, które nie straciło znaczenia, nie zgubiło go w ciągłym powtarzaniu. Tak jak straciła mi gdzieś siłę Polska, zupełnie nie wiem gdzie, mi, wnuczce powstańców, mi, tej która płacze o godzinie W, ze ściśniętym gardłem słucha syren, które w Pradze nie wyją...

Ale to już kolejna historia, o słowach i znaczeniach, o ludziach, którzy to znaczenie niszczą i zniechęcają. O tych, którzy szukają zamienników i zachwycają się obcym, którego nie znają i o tych pogubionych, co ani tu, ani tam, o włóczęgach po drugiej stronie Oceanu.. To jest długa historia o tym, że czemu my się właściwie nad tym zastanawiamy, zamiast być dumni jak Irlandczycy i pieprzyć wszystko.

12.11.12

[Voljena!]


Kochana Libo, przepraszam Cię za tą przerwę kiedy do Ciebie nie pisałem i za tę rozmowę telefoniczną, która nie doszła do skutku. Nie wiem jak Ci to powiedzieć, jak bardzo tęsknię za Tobą. Jestem w szpitalu, noga mi bardzo przeszkadza. Kochana, nie że się usprawiedliwiam się w ten sposób, bo tylko ja wiem, jak bardzo bez ciebie cierpię.Moja droga, proszę Cię jeśli możesz wyślij mi swoje zdjęcie. Pełen wiary i zawsz twój Ratko

i on jej pisze, z tej bolnici, z Šibeniku jej pisze kartkę. Na kartce jest plac Republiki, Trg Republike, akwarelka, dwa lwy przed gotyckim portalem, w dali kościół. Z pieczątki rozszyfrowuję rok 75. Kartka adresowana do Pragi, do Libušy. Tak, do tej samej Libušy, do której pięć lat później pisał pewien niepodpisany mężczyzna z Mostaru i prosił, aby mu wybaczyła, że się żeni.
Nie wiem czy ten sam. Pismo inne, tamte drukowane, łatwe do rozszyfrowania, tutaj bazgroł, że musiałam prosić o pomoc przy rozszyfrowaniu. Ale adres jakby inną ręką pisany, jakby.

Kim jest Libuše, do której piszą chłopcy z Jugosławii? Wiem tylko, że jeśli żyje to ma dziś ponad 70 lat. Że wtedy była przed czterdziestką. I że dalej mieszka pod tym samym adresem.* Jeśli żyje, to nie potrafię zrozumieć, czemu jej miłosne pocztówki znajduję na blesakach, czemu je gdzieś oddała, a może, jak już mi nie raz przeszło przez myśl - sama je sprzedaje? Czy jeśli to ta miła pani, która obok plików pocztówek z republiki i świata sprzedaje flakony po starych kosmetykach, to czy wypada ją zapytać na następnym targu? A jeśli nie ona, to czy można być tak bezczelnym i jechać pod adres i starszą panią odpytywać z jej romansów sprzed kilkudziesięciu lat? Czy nigdy nie wyszła za mąż, że wciąż ma to samo nazwisko, czy może była mężatką, może rozwódką? Czemu w latach siedemdziesiątych jeździła do Jugo, no jak to tak...

głupio tak czytać cudze listy, jasne, że głupio, nawet jak tak leżą na sprzedaż, trzy korony za kawałek historii. a z drugiej strony po tylu listach Honzy przeczytanych - czy jeszcze powinno mi być głupio...



*dzięki ci google!

PS. za tłumaczenie dziękuję Monice. za bardziej literacką jego formę dziękuję sobie:)

04.11.12

[następna stacja - Muranów]

Kiedyś, na samych początach mojej fascynacji komunikacją miejską, nauczyłam się na pamięć nazw całej trasy pierwszej linii metra. Łącznie z tymi jeszcze niezbudowanymi, niedokończonymi, bo przecież końcową stację Młociny oddano do użytku jesienią 2008. Kiedy zapamiętale jeździłam metrem na Natolin, czytając w kółko tę smutną linię udającą wykres warszawskiego metra, mógł być otwarty co najwyżej plac Wilsona.
Czytałam też pracę magisterską mamy koleżanki o budowie metra. Niewiele rozumiałam, ale lubiłam te plany, najróżniejsze, od tych zupełnie najstarszych. Praca pochodziła z lat 80tych, drugiej połowy, i z najnowszej mapy zapamiętałam, że w tym co już stało brakuje dwóch stacji - placu Konstytucji i Muranowa.

*

Beata Chomątowska nie jest Stąd, z Warszawy. Nie urodziła się tutaj, nie wychowała, tak jak ja. I dlatego Beata Chomątowska wie o Muranowie wszystko.
Żeby napisać taką książkę nie wystarczy nawet największe przywiązanie do miejsca, gdzie się urodziliśmy, wychowaliśmy, do podwórek, przez które idziemy codziennie do szkoły, do sklepu, nie starczy pasja do legend miejskich i opowiadań rodziców, zainteresowanie historią czy architekturą. Potrzeba spojrzenia oczu z Zewnątrz. Oczu, które przyjechały, rozwarły się szeroko, oszołomione i zdziwione. Które poczuły, że muszą to zrozumieć.

Stacja Muranów przeraża objętością. Ponad 400 stron, które czyta się zbyt szybko. Kiedy czytam w Oku, dziewczyny pytają co to takie wielkie! Więc opowiadam, że była Dzielnica Północna, a potem getto. I że z getta nie zostało nic. No dobrze, nie tak zupełnie nic i wyszukuje w książce zdjęcie, na którym z pustyni gruzów wystaje tylko kościół. Pokazuję powojenne zdjęcia, odbudowę, projekty Lacherta, okładkę Stolicy, gdzie są jeszcze nieotynkowane domy i późniejsze zdjęcia domów już obrzydzonych tympanonikami i całym tym socreal-tortem.

Miejsce-po-getcie, miejsce na gruzach, jak się państwu żyje na cmentarzu. Dlaczego przedwojennym architektom tak przeszkadzał dawny Muranów i czego to oni sobie tam nie wyobrażali. W tej książce jest tyle historii, że nie sposób zapamiętać, nawet teraz, kiedy właśnie skończyłam, nie potrafię powiedzieć, o czym był ostatni rozdział. Wszystko się miesza, teraz, kiedyś, bardziej kiedyś. Jakby te wszystkie opowieści istniały naraz, obok siebie, ale nie wchodząc sobie w drogę.

I nie ma zakończenia. Zamknęłam, choć chciałabym czytać dalej, ale dalej, fizycznie, papierowo dalej, są tylko podziękowania i źródła. Chciałabym dalej, Olja pyta, czy byłam kiedyś w tym kościele, ma tak olbrzymią wieżę, niesamowity!, nie, nie byłam i myślę, że właściwie w ogóle nie byłam na Muranowie. Byłam na okrajach, w kinie, przejeżdżałam tramwajem... Na Próżną, ale to jeszcze nie Muranów, chodziłam z tatą po guziki i materiały, byłam bardzo mała i pamiętałam tylko te deski osłaniające chodnik, wieczna budowa, wieczny remont.. Chyba jakieś dalekie ciotki mieszkały tam kiedyś, ale zawsze jeździliśmy tam wieczorem i zawsze w zimie, pamiętam tylko bardzo dziwne podwórko, może to Okrąglak..? Teraz w lipcu po raz pierwszy świadomie byłam w muranowskim mieszkaniu. Na podwórko weszłam po schodach przez dziwną bramę i zaczęłam rozglądać się po domach dookoła. Zadzwoniłam do Moniki, a ona wyjrzała na mnie z okna i tak trafiłam. Inaczej nigdy.

Muranów na na mojej mapie Warszawy jest nie-miejscem. Nie bardzo wiem, co mam z tym zrobić, co o sobie myśleć, przecież jestem stąd, z Warszawy, a poza tymi ciotkami, co to wcale niepewne, tylko kontur, zamazany środek. Na wewnętrznej stronie okładki są dwie mapy - z 1935 roku i teraźniejsza. Obie są dla mnie tak samo prawdopodobne...

*

Irytowało mnie tylko jedno. Kiedy sobie zabierałam Stację Muranów do poczytania do pracy, na długą niedzielną obowiązkowo!, to zajmowała mi całą przestrzeń obok drukarki do biletów, a jak ją się rozłożyło, do czytania, to całą przestrzeń w ogóle.
Ciekawe swoją drogą, czy też się tak nudzą na niedzielnych zmianach kasjerki kina Muranów, i co czytają, żeby tę nudę zabić, i może któraś na przykład czyta Pragę magiczną Ripelliniego, równie nieporęcznie, choć pięknie wydane spojrzenie Obcego na Nie-Swoje...


Stacja Muranów w praskim mieszkaniu, wyleguje się na sobotnich Lidovkach
*

Z tyłu książki, w notce biograficznej jest informacja, że autorka pracuje nad książką o dwóch architektach, Bohdanie Lachercie i Józefie Szanajcy. Po fragmentach o nich, które były w Stacji Muranów mogę powiedzieć, że tę następną książkie to ja biore w ciemno.

24.10.12

[Michiku]

kiedy jechałam ostatnio do Warszawy, tak, jeszcze we wrześniu, nasz pociąg zatrzymał się nagle na małej stacji Studenka. tak z niczego. po pół godzinie głośniczek w przedziale oznajmił, że pasażerowie jadący do Ostrawy a Bohumina mogą się przesiąść na pociąg pośpieszny, który za chwilę wjedzie na tor obok. a my mamy awarię lokomotywy. wszystko pięknie, ale co z nami, co jedziemy trochę dalej. mijając zdezorientowanych Polaków na korytarzach (czy pani mówi po polsku, co oni powiedzieli, czemu nie jedziemy i kiedy pojedziemy) napadłam czeskiego pana ciuch-ciuch, pana pruvodciho, i pytam wprost i zirytowana že jak se asi dostanu do Varšavy?! oraz ze to troche chujowo puszczac komunikat tylko po czesku. on że klid, że my pojedziemy, że nam przywiozą nową ciuchcię i że tylko musimy poczekać.
poczekać, kurwa jasna, chuj wie ile, pan, że godzinę około, no to już półtorej w plecy, mamroczę wracając do przedziału odpowiadając na pytania spanikowanych Polaków (tak, pojdziemy, tym pociągiem, wymienią lokomotywę i ruszamy, tak, na pewno).
no to siedzę. ogrzewanie czort wzioł, a tu akurat wcale nie piękna złota jesień, ale zimno i pada i wieje i gdzie my w ogóle jesteśmy. tak godzina. potem jeszcze ponad pół w Bohuminie, przestawianie nas z toru na tor, i chyba właśnie tam do przedziału wsiada zagubiona Japonka.
czy my wiemy, czy na pewno dojedziemy kiedyś do tych Katowic, i o której jeśli damy radę, zwija się w kulkę i siedzi, zerkając na nas, dwie Polki w różnym wieku, wkurwione już dostatecznie opóźnieniem. zwija się w kulkę jeszcze bardziej, bo zimno dalej, ogrzewanie zadziała konkretnie dopiero między Katowicami a Sosnowcem.
jedziemy, jedziemy, wleczemy się przez las, gdzieś między Zebrzydowicami a Katowicami jest taki las, kto zna trasę ten wie, że się tam pociąg wlecze, że trzęsie pociągiem do przodu, do tyłu, na boki i nie do zniesienia to jest, bo ani spać, ani czytać, ani się po tyłku podrapać.
idę do herbatę, zaraz zamarznę, więc lezę i proszę, ten cerny caj, po namyślę mówię, że dvakrat, drogie to jak skurwysyn, więcej za herbatę to chyba człowiek tylko na rynku staromiejskim w Pradze zapłaci. ale nic, niosę tę herbatę do przedziału, pytam wkurwionej Polki, czy chce herbaty (wcześniej w Studence paliłyśmy razem jej red&whity), ona że nie, już zaraz wysiada. więc pytam Japonki, du ju łont sam tii?, a ona trochę nieśmiało, że owszem, że bardzo jej miło, bo tak zimno.
no zimno. wypijam i kładę się, mam miejsce obok wolne, to próbuję dospać kawałek chociaż. tylko że się nie da, bo już jesteśmy naprawdę pod Katowicami i stoimy-jedziemy, żółwie nas prześcigają, ale my nie możemy szybciej, bo tam nie wolno jeździć szybciej, bo się zapadnie.
leżę, no może zasnę, akurat mam miejsce wolne obok siebie, to chociaż chwila drzemki. przede mną stoi walizka Japonki, z adresem, półokiem patrząc spisuje do telefonu. a co, może jej kartkie wyślę. Japonka wysiada w Katowicach i od Katowic już jadę z panem Rozmownym, taki typ człowieka, wyjątkowo często spotykany na tej trasie, jeden mnie kiedyś uparcie rozpijał morawskim winem z restauracyjnego.
*
ale. mam ten adres, niepełny, bo tak spisałam aby-by, że niby google mi znajdzie i cacy. tylko że google tam nic nie widzi, dupa. dupa? nie, postcrosserzy pomogą i mam już adres, w trzech wersjach zapisu - japońską, europejską i mieszaną. wysyłam.
właściwie - zapominam.
*
wchodzę do domu i potykam się stertę kopert i pocztówek, jak tych wszystkich filmach, gdzie ludzie od progu zbierają pocztę z ziemi. podnoszę, postcrossing, postcrossing, kartka z Rzymu od mamy i.. tak, i koperta z Japonii, mala pastelowo różowa koperta z Japonii. dwie małe karteczki, na których Michiku pisze, że fascynuje ją europejska kultura, że była na balecie w Pradze i operze w Warszawie, i jeszcze dwie pocztówki. nigdy nie fascynowała mnie Japonia, ale patrząc na pocztówkę ze zdjęciem ulicy pomyślałam, że to tak inne, że mogłabym tam jechać.


20.10.12

[sobotnia gazeta]

-..co jest..? - pomruk z drugiej połowy łóżka
- dziesiąta jest - mówię i podnoszę się, wstać, zrobić kawę, skoczyć do kiosku po Lidovky, zanim zamkną kiosk albo Lidovky wyjdą
- ...dziesiąta, ciągle ta dziesiąta! - odpowiada pomruk z drugiej połowy łóżka.

jakieś spodnie, jakiś tam sweter, na zewnątrz rześko, czyli zimność. trochę mglisto, jesień w końcu, ten bunkier z koniem, czyli Pámatník na Vitkovie z Janem Žižką przed nim słabo widać. na kiosku tabliczka, że zaraz wraca, ale patrzę pomiędzy tysiąc naklejek na drzwiach i widzę, że pan jest w środku i on widzi, że ja przed drzwiami. macha na mnie, zapomniałem zdjąć mówi. no to Lidovky i camelky, tfu, ne camelky, lucky striky, ty poslední, no, modrý v měkkém, nie jest łatwo tak rano wszystko, ale pan też nie pamięta ceny gazety, nie wiem, ile kosztują w tygodniu, ale w sobote zawsze 19.

w sobotnich Lidovkach o japońskiej miłości do czeskiego kubizmu, o restauracji w chmurach, czyli na žižkovskiej wieży. i inne poważniejsze teksty, dyskusja o komunistach i ostatnich wyborach do senatu - bo Czesi tak śmiesznie niby mają wybory do senatu co sześć lat, ale co dwa wymieniają część składu. i takie ważne sprawy. odbieram smsa od Żony, długaśnego smsa od Żony, która jedzie do miasta rodzinnego i po tygodniu, w końcu i nareszcie, jakiś znak życia! listy Mileny się tłumaczą, to istotne.

pomruk z drugiej połowy łóżka wstaje, materializuje się, za to dematerializuje się kot, który po jedzeniu zaszywa się gdzieś w kącie i do następnego karmienia będzie olewał.
jest sobota rano, jest jesień w Pradze, wczoraj przeżyłam załamanie nad swoją przyszłością i w efekcie nie zrobiłam nic z tego co na uczelnię na teraz.

dziś trzeba nadrobić.

09.10.12

[World Post Day]

Postcrossingowy FB page głosi mi z rana, że mamy dziś World Post Day, jak co roku zawsze 9 października od lat 60tych, tak mówi wiki, więc można jej roboczo uwierzyć. Czy zamierzam uczcić Światowy Dzień Poczty? Jak na razie przez drzwi pada piękna handmade koperta, która przywędrowała z Ukrainy, w środku ma piękną rozkładaną kartkę i krótki liścik od Liz.


Wczoraj po powrocie z uczelni znalazłam na stole cztery pocztówki. Schody z Amsterdamu; z Finlandii przyszły dzieci z cytatem, który podobno mówi o tym, że trzeba każdy dzień witać jako nową przygodę i mały cud; niemieckie wybrzeże z targu staroci; kartka z Moskwy z dziewczynką idącą przez most... Trzeba więc zrobić miejsce, zdejmuję z lodówki inne fińskie dzieci i oldskulowo pinupową reklamę Heinekena, kartkę od mamy też trzeba zdjąć, ale przecież jedzie do Rzymu to wyśle następną.


<
Postcrossing to piękna sprawa. Logujesz się i wysyłasz kartkę komuś zupełnie przypadkowemu. Czekasz aż dojdzie i ta osoba pocztówkę zarejestruje. I wtedy właśnie ktoś pobiera twój adres i z bóg-wie-skąd idzie kartka do mnie. Pierwsza przyszła z Australii, trwało to trochę. Potem przyszła Kanada, Niemcy, a teraz co drugi, trzeci dzień wpadają kartki przez dziurę w drzwiach.
Martwi mnie pocztówka do Chin, idzie już miesiąc. Nie chciałabym żeby była tą pierwszą zagubioną...


Czekam sobie też na listy. Nie mówię już o tym od Adeli, ona to już ma przejebane i nie wiem co ona sobie w ogóle myśli, lama jedna. Mówię o tych innych, o odpowiedziach, które mam nadzieję dostać z różnych zakątków świata. To trwa - jak to lezie, się wlecze, poczcie się już nie chce, bo przecież kto to teraz tego uzywa, wariaty jakieś, więc lezie, dolezie, potem trzeba odpisać, a nie zawsze jest chwila, nastrój, no a jak się już napisze i przenosi ten tydzień w torebce bo-juz-dzis-wyślę* to potem lezie w drugą stronę. Mam nadzieję, że do Ev. już dolazło. Nie miało daleko, to pisanie moje.
I pisanie dokończyć do Sarajewa, bo przecież też będzie szło i szło.

.
.
z niedzieli na poniedziałek śniła mi się Honza Krejcarova. wstała z grobu, a to niełatwe jak się było wcześniej pracowicie skremowanym w strasznickim krematorium. siedziałyśmy w jakiejś kawiarni, może i w Slavii skąd w grudniu 1948 dzwonił Bondy do swojego przyjaciela Vodsed'alka, żeby natentychmiast tam przyszedł, bo mu musi kogoś przedstawić. może. w każdym razie siedziałyśmy, povidałyśmy sobie, a Honza paliła króciutkie papierosy bez filtra, które smakowały truskawkami.
a dziś o pierwszej w nocy pani Alena Wagnerova potwierdziła mi moje przypuszczenia, że listy Mileny z obozu są uznane za zaginione, a więc jeśli je mam, to mam w rękach cud, nawet jeśli ten cud to kilkanaście fotokopii beznadziejnej jakości z archiwum służb bezpieczeństwa.
moja mama tak naprawdę nie rozumie o co chodzi i czemu to ważne, ale cieszy się, kiedy jej o tym mówię. z drugiej strony ja też nie rozumiem czemu jej jedna czy druga książka o podatkach były istotne.

.
.
*działa to tak samo jak noszenie książek z biblioteki dziś-już-oddam

16.09.12

[na trzy spusty]

Kupujesz mieszkanie na strzeżonym osiedlu, furtka z ochroną, kolejny domofon na klatkę. Ochrona, która chodzi i po bloku, bo znalazła klucze zostawione przez Ciebie w zamku. Twierdza prawdziwa, ze strażnikami, a Ty siedząc w domu, w ciągu dnia, razem ze swoją rodziną zamykasz się na trzy spusty, bo jeszcze ktoś Ci wlezie.

- Jak wlezie?! - chyba jestem jakaś z innej planety.

Dobrze. Zamykam drzwi na noc, szczególnie kiedy jestem w domu sama. Taki odruch z domu rodzinnego, bezsensowny, bo jeśli ktoś mi wlezie do mieszkania to prędzej uchylonym oknem, założonym na łańcuszek.

Wychowałam się na Grochowie, gdzie większość okien na parterze ma kraty. My nie mieliśmy. Moja matka powiedziała, że są obrzydliwe i nie zamierza się zamykać w więzieniu. Nie mamy ich dalej, mimo włamania kiedy byłam w pierwszej klasie podstawówki. Złodzieje weszli drzwiami.

Noszę moje rzeczy w płociennych torbach, jeżdże z tym tramwajem, stoję na schodach w metrze. Każdy mógłby wyciągnąć portfel, klucze, telefon. Każdy mógłby zabrać mi torebkę, kiedy zostawiam ją przy stoliku idąc do kibla w kawiarniach, które znam.

Nie jestem przesadnie ostrożna, ba, jestem wręcz lekkomyślna.

- Zapnij tę torebkę, nie wsadzaj tego do tej kieszeni bez suwaka, weź to jakoś schowaj, nie kładź na stole komórki, nie zostawiaj jak idziesz sikać, nieważne, że tu jestem!

Śpię u obcych ludzi, gadam z nieznajomymi w pociągach, nikt mnie nigdy nie okradł. Pewnie masz rację, kiedyś się doczekam. Moje naiwne przekonanie, że im więcej zaufania okazuję światu, tym świat się na mnie otwiera bardziej, mnie kiedyś zgubi, przepadnę, pod ziemię się zapadnę.

04.09.12

[metropolia]

- I jak ci się podoba w tej naszej metropolii? - pyta mnie pewien intelektualista pierwszej klasy, znajomy znajomej, z tych co piszą swoje básničky do moleskinów, nó, vlastně to ani není básnička, ale stejně vám to přectu*, więc ten człowiek mnie pyta, bo przecież po roku to już chyba mam jakieś zdanie.

- Mała ta wasza, hmhm, metropolia...

Rok minął, zaczął się następny. Dom jest tutaj.

--------------------------------------------------

*báseň -wiersz, básnička - wierszyk, zdrobniale lub lub z lekką podśmiechujką; a dalej: "wlasciwie to nie jest żaden wierszyk, ale i tak wam to przeczytam"

29.08.12

[w sercu kurczaka]

Słowenia kształtem przypomina kurczaka. Patrząc na mapę nie przyszło mi to w ogóle do głowy, ale na miejscu szybko mnie uświadomiono.

- Niby czemu mam jechać z głowy kurczaka do jego dupy?! - czyli miłość na odległość w Słowenii. Nastja mieszka przy granicy słoweńsko-węgierskiej, jej facet na drugim końcu kraju, przy granicy z Włochami.

- Nie będę do niego jechać. Jest w dupie!

Lublana leży w sercu kurczaka. Albo w żołądku. W sumie to słabo znam się na kurczakowej anatomii.

Mały kraj, małe miasto, mały świat. Po 15 godzinach podróży i dwóch kolejnych oczekiwania na Ksenję w końcu wchodzimy do jej mieszkania. I kogo widzę? Lolly! Lolly jest Australijką, którą poznałam rok temu pod Pragą, na weselu, na którym znalazłam się całkiem przypadkiem, zabrana przez jedną couchsurferkę. Australia może sobie być tysiące kilometrów stąd, ale w miniaturowej stolicy kurczakowego kraju spotykamy się bez problemu.

Lju jest przytulna. Przyjechałam tutaj obejrzeć architekturę Plečnika, na zdjęciach wyglądała dumnie i trochę monumentalnie. No i te jego prace na praskim Hradzie. Na miejscu okazuje się, że to wszystko jest owszem dumne i plecnikowo starożytne, ale .. małe. I jest w tym urok, tak jak są urocze małe kociaki albo różna zwierzątka-miniaturki. Nawet aleja w parku Tivoli, która na zdjęciu wyglądała tak dostojnie okazuje się być po prostu alejką.

- Co to za kanał w środku miasta? - pyta M. oglądając zdjęcia.

- To Ljubljanica, kochanie, taka rzeka....

Lju jest też prawdziwa. Nie znaczy to, że budynki w centrum się sypią, tynk spada turystom na głowy (choć w ogródku jednej z kawiarni wisiała karta POZOR! Omet odpada!). Tylko Lju nie jest jak Praga, na błysk i złoto, wypucowane, z pastelowym tynkiem, turysto zachwyć się! Są małe zakątki, gdzie domy są jakby bardziej szare, trochę pomazane. Ale Lju ma też świetne pomysły - lanovka na Zamek w postaci przeszklonej skrzynki, z której widzisz miasto, ławeczka nad rzeką - drewniane schodki nad samą wodą, zacienione winoroślą.

Muzeum Architektury i Designu znajduje się 20 minut autobusem od centrum. To daleko. W dodatku - na blokowisku. Gratuluję osobie, która wpadła na pomysł umieszczenia tej instytucji właśnie tam. Pomysł sam w sobie dobry, wykonanie słabe. Godzina spędzona na błądzeniu po całym Fužine w poszukiwaniu Muzeum w pełni upoważnia mnie do stwierdzenia, że widziałam Lju alternatywną. Swoją drogą - już drugie Muzeum Architektury, które mnie zawiodło. Chyba w końcu założę własne.

-Czeski dla Słoweńców brzmi jak mowa dziecka - mówi Andreja, która spędziła rok na Erasmusie w Pardubicach. W knajpie puszczają w kółko MTV Unplugged Nirvany, pijemy Union, lublańskie piwo. Jest lepsze niż moje wspomnienia o polskich piwach, ale nie tak dobra jak czeskie. Andreja wspomina trzy wizyty we Wrocławiu, piwo Ciechan i szaleństwo Euro 2012. Nie rozumie jakim cudem nie pozabijaliśmy tych wszystkich Czechów, którzy byli wtedy w Breslau, po tym jak czeska reprezentacja nas pokonała. Po Unionie nie decyduję się na Laško, drugie słoweńskie piwo. Wybieram Bernarda i po pierwszym łyku postanawiam czeskie piwo pić tylko w Republice.

Okazało się, że samotne podróże znoszę nie bardzo i lepiej czuje się w drodze niż w miejscu docelowym. Może w końcu doczytam Kerouaca.

23.08.12

[dual]

Dobrze jest przyjechać do kraju, o którym prawie nic się nie wie. Myśli wtedy cichną i stają się bezużyteczne. Wszystko trzeba zaczynać od nowa. W kraju, o którym prawie nic się nie wie, pamięć traci sens. Można porównywać kolory, zapachy albo jakieś nieokreślone wspomnienia. Życie robi się nieco dziecięce i zwierzęce. Rzeczy i zdarzenia coś przypominają, ale koniec końców nie stają się czymś więcej, niż są w istocie. Zaczynają się dokładnie tam, gdzie je zauważamy , i zaraz znikają, przesłonięte następnymi. Tak naprawdę pozbawione są znaczenia. Składają się z pierwotnej materii, która dotyka wpradzie naszych zmysłów, ale jest zbyt lekka, zbyt delikatna by mogła nam dać jakąś nauczkę.
[Andrzej Stasiuk, Jadąc do Babadag]

Stasiuk tak pisze o Słowenii. Czasem mam wrażenie, że o Słowenii wiemy jeszcze mniej niż o Słowacji, która jest czarną dziurą na naszej mapie. Kiedy mówię, że jadę do Lublany, mój syn mówi mi wprost, że jest chujowa, że cały ten kraj jest chujowy i mógłby całkiem dobrze zniknąć z mapy i byłoby nawet lepiej. Kiedy mówię, że spędzę w tym mieście trzy dni, szefowa pyta co tam będę robić, bo miasto owszem ładne, ale małe, obejdziesz w parę godzin. Kiedy czytam książkę o historii Słowenii, wersja zwięzła, całe wieki na 130 stronach, to w niektórych miejscach ta historia wydaje mi się znajoma, podobna do historii czeskiej. Kiedy przeglądam pożyczoną książkę do słoweńskiego, zastanawiam się kim są ci ludzie, co to jest za naród, który w języku zachował liczbę podwójną i w najlepsze jej używa.

Nie lubię jechać i nie wiedzieć. Możliwe, że to przyjemne, tak usiąść i patrzeć i stwierdzać zwyczajnie, że ładne, że nieładne, że ceny jakieś takieś. Możliwe, że tak wypoczywa umysł, odczepiony od wszystkich tych pytań, od zastanawiania się czyj to pomnik, ach, zrobić zdjęcie, bo niebrzydkie. Podobno można przyjechać i do większych miast, można proszę państwa przyjechać do Pragi i na recepcji hostelu zapytać A co można właściwie w tej Pradze zobaczyć?.

Zdaje się, że się zafascynowałam miastem, o którym słyszę, że jest chujowe albo po prostu małe, chociaż architektura ładna. Może to jest mój upór ośli i teraz pojadę tam, spędzę długie godziny w podróży, żeby tylko sprawdzić, czy przypadkiem to nie jest całkiem fantastyczne miejsce na ziemi.

No i ten język z tą liczbą podwójną...

13.08.12

[zapiski przed-podróżne]

Podróż. Właściwie od roku jestem usadzona. Wyrwałam korzenie z jednego miejsca i całkiem nieźle przyjeły się na nowym. Podróże już nie są tymi podróżami, tym włóczeniem się i nabijaniem kilometrów pociągami, książkai zczytanymi na trasach Warszawa-Praga, Wrocław, Kraków, to już nie jest to krążenie w kółko, byle być w ruchu. Teraz to jest jedynie wsiąśc w pociąg i jechać 9 godzin trasą znaną jak żadna inna, tą trasą, co niektórzy czasem się pytają czy jadę do domu, och jak oni nie wiedzą, że do domu jest w tym zupełnie odwrotnym kierunku niż oni myślą. Tylko tyle, to żadne podróże, to jedynie przetrasportowywanie się.

Podróż. Może podróżą było wsiąść w autobus i spać pięć godzin, żeby obudzić się u Żony? Na pewno podróżą było jechać nad morze, trasą okrężną, bo akurat tego dnia był wypadek na trasie, właśnie na tej trasie, która wiozła mnie nad morze. I do Żony. Tak, do Żony to są podróże, bo się je planuje z przejęciem, z wyprzedzeniem i się czeka.

Morze. To ciekawe, że nigdy nie lubiłam leżeć na plaży i się smażyć. Opalanie, czynność całkowicie dla mnie niepojęta, czynność, która kojarzy mi się głównie z tym, że mi nie wychodzi i przychodzą nieprzespane noce, bo nie ma kawałka ciała, który nie piecze. To dziwne, że przy całym uwielbieniu do wody, do leżenia w niej, włażenia, pluskania, że nigdy nie nauczyłam się pływać. Czasem mi się śni, że pływam, ale tak samo czasem mi się śni, że kieruję samochodem i odróżniam prawą stronę od lewej. Stanełam nad morzem i poczułam, że to jest przyjemne, ta wielka przestrzeń przede mną, jak łączy się z niebem i jest taka nieskończona, jest w tym jakaś pewność.

Morze. Jadę do Lublany i ona nie leży nad morzem. Ma za to rzekę, jak porządne miasto i mosty na niej. Ma też nabrzeża, po których można spacerować, można czuć jak woda śmierdzi - na pewno śmierdzi, przecież jest tam 30 stopni, a taka Wełtawa to przy 30 stopniach śmierdzi - a w niedzielę można tam iść na pchli targ. Ale morza tam nie ma i strasznie mnie kusi, mnie, z moją małą zawartością portfela, żeby jednego dnia wsiąść w pociąg - 2,5 godziny drogi, 22 euro w obie strony - i pojechać do najbliższego miasta nad morzem, do Kopru i patrzeć jak niebo się styka z wodą.

Chociaż przecież znam mapy i umiem się nimi obsługiwać, nie muszę nimi kręcić i wcale mi nie przeszkadza, że zawsze idę źle kiedy ktoś powie w prawo. Znam mapy i wiem, że za tą linią, za tą nieskończonością jest ląd, inny brzeg. Że na tym brzegu ktoś stoi, tak samo jak ja i wpatruje się w morze i może tak samo uspokaja go ta pozorna nieskończoność...

02.08.12

[nie znam tego, więc to nie istnieje]

Nie znam, więc nie istnieje. To takie dziwne podejście do świata, że jeśli o czymś nie wiem, że jest to zakładam, że nie ma.

Jest pewna facebookow grupa, gdzie toczą się różne Polaków rozmowy. Czasem o Czechach, bo to ludzie, którzy w większości mieszkają tutaj. Rozumiem, że nie każdy jest bohemistą, kulturoznawcą, etnologiem, czy innym -istą, -znawcą czy -logiem, który ma w założeniu jakby chęć poznawania i zgłębiania kultury i ludzi. Nie każdy jest też historykiem, żeby na wyrywki strzelał datami, nazwiskami, zdarzeniami. Rozumiem, że część z nich przyjechała tutaj pracować, często w międzynarodowych firmach, gdzie językiem w pracy jest angielski, a domowym polski. Nie ma w tym nic złego.

Kraj bez historii i pełen kompleksów pisze jedna z uczestniczek dyskusji. Dyskusja zaczęła się od pewnego materiału z czeskiej telewizji Nova na temat polskiego jedzenia. Dla niewtajemniczonych - afery z polskim jedzeniem to od jakiegoś czasu normalka. Mało kto zauważa, że te trujące produkty to w większości tanie żarcie markowane albertami, lidlami i innymi sieciami hipermarketów. Winy polskiej w tym mało, bo to te sklepy kupują najtańsze produkty od tego, kto im zaproponuje najlepszą cenę. W Polsce te produkty ciężko znaleźć. Natomiast produkty faktycznie polskie, Prince Polo sprzedawane tutaj jako Siesta, czy serek Tartar, w Czechach Lucie potępiane nie są. Są wręcz chętnie kupowane. Ale zaraz, bo przecież nie o tym. Ale o materiale z czeskiej TV na wyjątkowo żałosnym poziomie, ciężko nawet o tym powiedzieć dziennikarstwo. Takie pierdy o niczym, czas antenowy trzeba czymś zatkać.

Głosy pojawiają się różne. Najmniej tych, które komentują, że ten materiał to o kant dupy potłuc, a nie się nim przejmować, komentować. Najwięcej litanii o tym, co kto myśli o czeskim żarciu. Nie będę się kłócić - po trzech miesiącach sviczkova przestaje zachwycać, a zamawiając obiad to jednak chciałoby się zobaczyć na talerzu jakieś warzywko. Nie dwa plasterki ogórka i pół pomidora. Ale są też komentarze atakujące każdego, komu się tutaj podoba. Nalepka czechofil i pojazd ogólny na temat uwielbienia wszystkiego co czeskie. Takie, jak cytowany wyżej najeżdżające na kraj ogólnie. Powiedz słowo w obronie i nalepka czechofil robi bęc na twoje czoło i nie jesteś już partnerem do dyskusji.

Kraj bez historii i pełen kompleksów pisze uczestniczka, a kolejni dopingują "Historia o protoplastce Libuszy niestety zmyslona,do ciekawszych watkow naleza na pewno: Hus, Zizka,defenestracja i bitwa pod biala gora, ciekawa moze tez byc, choc mi nieznana w detalach historia legionu czeskiego ktory pomagal bolszewickim komanczom w rewolucji pazdziernikowej , potem juz raczej dlugo nic. Szczególnie podoba mi się ta zmyślona Libusza - bo przecież nasz Lech jest postacią historyczną, no nie? I dalej w te nuty. I te nuty pojawiały się wcześniej. Pan, który jakby z dumą mówi: Nie czytam czeskich gazet, nie oglądam czeskiej telewizji, nie śledzę kultury. Ale za to biorę aktywnie udział w dyskusji nt Polskiego filmu Najbrta, nieważne, że nie wiem co to za film, ani co to za reżyser.

Nie potrafię chyba jednak tego zrozumieć. Mieszkasz tutaj, pracujesz tutaj. Robisz tutaj zakupy i chodzisz do kina, idziesz na spacer do parku i na piwo do knajpy. Ale nie poznajesz tego miejsca. Rozumiem, jeśli jesteś tutaj na pare miesięcy, możesz myśleć, że i tak nie zdążysz. Ale żyjesz tutaj kilka lat i dalej żyjesz z wiedzą, z którą przyjechałeś. Dalej jeśli o czymś nie wiesz, to dla Ciebie to nie istnieje, jeśli czymś się nie interesujesz, odmawiasz temu jakiejkolwiek wartości. Nie uczysz się miejscowego języka, bo jesteś obywatelem świata, pracownikiem jakiejś international korporacji, mówisz biegle po angielsku i może jeszcze w trzech innych zachodnich językach, a to że jakiś miejscowy w sklepie nie kuma co do niego mówisz, to jego problem - przecież jesteś klientem. Jesteś obywatelem świata, a jednocześnie jesteś zatęchły w tym, w czym wyrosłeś i nie ma dla Ciebie lepszego miejsca na świecie, niż to z którego wyjechałeś. Będziesz mentalność swoich ziomków sławił pod niebiosa, a każda inna będzie według Ciebie gorsza. Ludzie będą zakompleksieni, dziewczyny brzydkie i zarozumiałe, a w ogóle to łatwe, jedzenie też do dupy...

Przyznaję, czasem też mnie dopada to myślenie nie znam = nie istnieje. Na przykład teraz, kiedy czytam te komentarze. Nigdy nie rozmawiałam z takim człowiekiem na żywo, nie prowadziłam takiej dyskusji twarzą w twarz. Czasami myślę, że takie osoby po prostu nie istnieją. Że za tymi literami na moim ekranie siedzi jakaś maszyna, która losowo wypuszcza z siebie połączenia słów. Albo człowiek taki jak ja, który bardzo się nudzi i ma ochotę kogoś powkurwiać.

Ach, święta naiwności.

01.08.12

[morowa panna]

Miasto, które zatrzymuje się na minutę.

To może nie jest wyjątkowe, takie tradycje mają też inne miasta, inne państwa. Ale to jest wyjątkowe, ponieważ jest moje. I jak to oglądam - płaczę. Patrzę na stojący plac Piłsudskiego i wiem, że jestem tam, kawałek dalej, na środku alejki parku Saskiego. I pamiętam, że wtedy też miałam tę kulę w gardle i łzy w oczach.

Parę dni wcześniej moja babcia opowiadała mi o wyjściu z Warszawy. Ma 15 lat i kilka miesięcy, jest już koniec września. Prowadzą ich do Pruszkowa, po drodze śpią na Wyścigach, w boxach dla koni. Moja babcia nie jest sama, niesie na rękach kilkumiesięczne dziecko swojej kuzynki, ciotki - nigdy nie mogę zapamiętać. Dziecko drze morde, mokry gałgan do ssania go nie zachwyca. Jest nad ranem, trochę świta. Ona wychodzi na zewnątrz, przecież inni mają prawo spać. Pilnujący grupy stary Niemiec podprowadza ją do ulicy i popycha. Ona idzie, albo jest wolna, albo ją zastrzeli...

Jest wolna. Ktoś częstuje ją i dziecko mlekiem, chociaż prosiła tylko o wodę. Idzie pieszo do Piaseczna, tam są znajomi. Wyprawiają ją kolejką do Nowego Miasta, tam jest jej matka, jej ciotka, jej siostra. Wysiada na stacji, spotyka kolegów, prowadzą ją do domu.

- No i wyobrażacie jaki się cyrk zaczął jak przyszłam. - mówi moja babcia o radości i niedowierzaniu, które ją spotkało kiedy przyszła żywa z Warszawy. - A te wiejskie dziewczyny do końca życia uważały mnie za jakąś bohaterkę, że z tym dzieciakiem przyszłam!

Babcia wyszła z Powstania w jednej sukience i jednej halce. Dziewczyna z porządnego domu musi mieć halkę. Pierwszej nocy suszącą się w ogródku halkę zjadła koza. Dziewczyna ze wsi, pomagająca w ich domu nie rozumiała rozpaczy.

- Ja to nie rozumiem czemu panienka tak płacze po tej koszulce. Wie panienka, ja to i majtek nie nosze.

Moja babcia nie poszła do partyzantki. Drugiej halki nie miała.

Potem jeszcze wyjmuje malutkie zdjęcie swojego chłopaka, który zginał w Powstaniu. Są jeszcze inne opowieści. O tym jak dziadek prawie zastrzelił babcię. O króliku, najlepszym posiłku dziadka przez te 63 dni...

To jest trochę dziwne, być dziś tak daleko.

26.07.12

[łóżkowe smęty sentymenty]

to była bardzo śmieszna sprawa, ta nasza gazeta. czasami za tym tęsknię. za tym wkurwem, gdzie są teksty i czy ty człowieku rozumiesz słowo deadline, ze to nie znaczy, ze masz mi wtedy powiedziec na kiedy to będzie, tylko dac mi tekst, bo ja ci muszę przecinki poprawić. i ze przed i przecinki stawiamy w bardzo wyjątkowych sytuacjach i nie, ta sytuacja nie pojawia się w co drugim twoim zdaniu. i potem te długie litanie, ze mamy za malo obrazków i jak to teraz złozyc i co my sobie wyobrazamy, a przede wszystkim - kto napisze wstępniak i dlaczego to nie jest obowiązkiem naczelnego. piękna rzecz to była, to nasze Łóżko.

i ta nazwa, tak z czapy, a tak genialna.

nie mamy już naszej strony, ale w internetach nic nie ginie, więc wszystko jest TUTAJ. a czasem myślę, ale nie wiem co inni o tym myśleć, zeby do tego wrócić, może inaczej, może tylko sentymentalnie...

najbardziej szkoda, że nie dociągneliśmy tego do roku wydawania i nie mogliśmy z tej okazji zrobić hucznej imprezy i się upić nieprzytomnie. pewnie upiliśmy się i tak...

19.07.12

[Polski film]

Możliwe, że setny post na blogu - taaak, blogger ma taki licznik sprzyjący blogo-świętowaniu - więc, że setny post na blogu powinien być jakiś wyjątkowy, wiecie, tort i fajerwerki.

Tort to dziś może dostać mój tata, który ma urodziny, a dzisiejszy post będzie postem reklamowym. Otóż wczoraj wieczorem po wyjątkowo wyczerpującej zmianie popełniłam dla Czechofila recenzję Polskiego filmu Marka Najbrta.

Recenzję możecie przeczytać TUTAJ

Z góry przepraszam, ze trochę zdradziłam w tej recenzji. Naprawdę, nie chciałam jej pisać, ale Czechofil nalegał. Poza tym, mozna się czasem trochę polansować.

Gdybym miała napisać ją dzisiaj i tylko na potrzeby mojego bloga, recenzja wyglądała by tak:

Polski film Marka Najbrta jest zajebisty. Jeśli znasz czeski i jesteś akurat w Czechach - do kina marsz. Uwaga! Autorzy filmu jadą po bandzie jak się da i gdzie się da, na salę kinową bez absurdalnego humoru na granicy dobrego smaku nie powinno się wchodzić. Okrzyki kuuurwa, co to jest???? tez są na miejscu, zresztą i tak zagłuszą was salwy śmiechu.

16.07.12

[błogosławiony, który idzie]

W czasie jednego z wyjazdów, kiedy utknęłam bez pieniędzy w wielkim mieście i pracowałam jako pokojówka, zaczęłam pisać książkę. Była to opowieść do podróży, do czytania w pociągu, taka, jakbym ją pisała sama dla siebie. Książka - tartinka, do połknięcia od razu, bez gryzienia.

Tak mówi o sobie narratorka Biegunów. Bieguni, taki dziwny tytuł, czy to ma coś wspólnego z biegunami ziemi, czy raczej z biegunką? na okładce jest jakaś mapa, to może jednak te bieguny. Ale na tylniej okładce jest wyjaśnienie, to jakiś odłam prawosławnych starowierców, którzy uważali, że jedynym sposobem ucieczki przed złem jest ruch, podróż.

Ruszaj się, ruszaj. Błogosławiony, który idzie mówi Annuszce biegunka, na posterunku policji w całkiem współczesnej Moskwie.

Narratorka nie ma swojego miejsca. Coś skończyła, jakiś kierunek, nigdy nie pracowała w zawodzie. Po prostu pracowała tam gdzie się dało, jako pokojówka, kelnerka, te wszystkie prace, które można rzucić pewnego dnia i nigdy się nie pokazać. Zarobić coś i ruszyć. Nowe miasto, nowy kraj. Odwiedza najróżniejsze gabinety osobliwości, ogląda ludzki narządy w formalinie. I opisuje lotniska. Podróż na zewnątrz i do wewnątrz.

Celem mojej pielgrzymki jest zawsze inny pielgrzym.

Bieguni to książka pociągowa, podróżna. Zbudowana z niezbyt długich fragmentów, które niby tak tylko łączą się ze sobą. Wycinki historii różnych ludzi, uchwycone od środka do środka. Fragmenty opowieści. Pielgrzymi obok, znamy ich tyle, na ile szliśmy obok nich.

... w życiu przeciwnie niż w nauce (a i w nauce wiele rzeczy naciąga się dla porządku) nie istnieje żadne filozoficzne primum. Znaczy to, że nie da się zbudować konsekwentnego przyczynowo-skutkowego ciągu argumentów ani opowieści z następujących po sobie kazuistycznie i wynikających z siebie zdarzeń. Byłoby to tylko przybliżenie, podobnie jak przybliżeniem powierzchni kuli wydaje nam się siatka południków i równoleżników. Przeciwnie - aby jak najdokładniej odwzorować nasze doświadczenia, należałoby raczej złożyć całość z cząstek mniej więcej tej samej wagi i rozmieszczonych koncentrycznie na tej samej płaszczyźnie. To konstelacja, a nie sekwencja jest nośnikiem prawdy. Dlatego psychologia podróżna opisuje człowieka w równoważnych sytuacjach, nie usiłując nadać jego życiu żadnej przybliżonej nawet ciągłości. Życie ludzkie składa się z sytuacji.

Lotniskowe wykłady dla podróżujących. Wysłuchaj fragmentu na jednym, a dalszy ciąg złap kilkaset kilometrów dalej. Biegnąc na swój samolot albo czekając na przesiadkę.

..

Bieguni Olgi Tokarczuk przeczytani, teraz następna książka pociągowa: Martin Pollack Po Galicji. O chasydach, Hucułach, Polakach i Rusinach. Imaginacyjna podróż po Galicji Wschodniej i Bukowinie, czyli wyprawa w świat, którego nie ma. Jedzie się w niej koleją od stacji do stacji, przeglądając po kolei miasteczka, zaglądając na chwilę do życia mieszkańców. Dużo cytatów i prawie zawsze informacja - o ówczesnych restauracjach dworcowych, hotelach... Zarysowane wątki, które potem Pollack tak pięknie rozwinął w Cesarzu Ameryki.

Ale z wakacji już wróciłam, teraz czytam wieczorem i rano. Galicję i Bukowinę przemierzam we własnym łóżku, z kotem miauczącym, że jeszcze by się pobawił, a może by coś zjadł

26.06.12

[Breslau]

Dr Hajzl w końcu zaliczony, dwójka w indeksie, spierdalaj pan na drzewo, zaczynamy się z panem męczyć dopiero od października. Ale gdyby pan w ciągu wakacji postanowił jednak odejść na emeryturę, to ja panu pierwsza przybiegnę składać życzenia na nową drogę życia!

Jeszcze tylko dopisać nudny referat, jeszcze tylko poczytać nudne książki i w czwartek zdać literaturę, jakkolwiek, może być i trójka, trójka też ładna, prosze pani. Pani akurat odchodzi na emeryturę, holky nam wczoraj napisały. Miałam do pani dużo zastrzeżeń, że chaotyczna, że na realiach to pani naprawdę nie wiedziała o czym mówi, i ta nasza granica polska na Odrze i Wiśle. Ale poza tym to panią lubię, nawet jak mnie pani wkurwia, bo jest pani wobec nas w porządku. Gorzej, że teraz więcej przedmiotów może przypaść Hajzlowi, wie pani, ja już wolę pani paplanie, dużo pani nie nauczy, ale potem dużo nie wymaga, a Hajzl pierdoli od rzeczy a potem chce cuda na patyku.

Więc tylko tyle jeszcze i mogę wyjąć Tokarczuk spod stołu. Wszystkie odrzucone książki mogę wyciągnąć. I wakacje, trzy miesiące, dziwnie tak. Bez września.

Ale Breslau! WUWA, Hala Stulecia, Muzeum Architektury, które zawiodło, Żona, która nie zawodzi nigdy. Mecz Czechy - Portugalia w Rejsie [Napierdalaj Krecik!], zasłonięty Rynek, odnowiony dworzec. Renoma - piękne połączenie starego z nowym i przypomnienie, że nienawidzę centrów handlowych i że jednak mam lęk wysokości.

Film z Zorki czeka na wywołanie. Bo w Breslau nie zdążyłam. W Saturnie pan powiedział, że maszyna zepsuta a w Empik Foto pan powiedział mi, że jest automat do zgrywania, ale chyba nie działa.

- Czyli filmów państwo nie wywołujecie?

- Jak filmów? - mina zdziwiona najbardziej na świecie

- No filmów. Do aparatu. - pan dalej wygląda, że nie kuma. - Wie pan, jest film, jest aparat, się otwiera, się wkłada ten film....

Pan zkumał. Nie robią.

Kłódkomania

Model Hali Stulecia na wystawie o historii budynku. Widok z góry.

Hala i Panteon - porównanie wielkości kopuł.

Pod pergolą czytam przewodnik po wrocławskiej architekturze

Wiewiór

Dworzec

Przez te kilka lat zapomniałam, jak wygląda wrocławski dworzec w środku. A o orientalnych elementach to juz w ogole!

Neon Kasy biletowe

Wzorek kolejny

Wejście na perony

Mapa Breslau na peronie

Stare z nowym, czyli Renoma. Pięknie odnowiony dom handlowy z 1930 roku z przyłączoną współczesną częścią.

10.06.12

[handmade notes]

nagroda za zdanie fonetyki - handmade notes.

gdybym się miała nagrodzić za zdanie sesji to by jeszcze trwało i trwało. przede mną literatura i skurwysyn po raz trzeci. na drugim terminie przerósł mnie pytaniem dlaczego Pani napisała tak długi tekst? przecież ja to muszę potem czytać!; rozumiecie, na studiach, kiedy wypowiedź pisemna jest za połowę punktów z całego egzaminu, a ja, żeby było jasne, napisałam ją na stronę wcale nie drobnym pismem! o kwestii pisania wielkiego L nie wspomnę, bo to już groteska....

więc w nagrodę, że zdałam - i to zdałam na 1 - zdawałoby się najtrudniejszy egzamin to zrobiłam sobie notes. notes wygląda tak:

okładki ma ze starych pocztówek kupionych za kilka koron w antykwariacie obok:

kartki są białe i niebieskie, ozdobione moimi bazgrołami powycinanymi z różnych zeszytów:

teoretycznie powinien mieć jeszcze grzbiet, ale na razie wiem jak, ale nie wiem z czego i nie wiem kiedy.

ale i tak jestem z siebie dumna.

02.06.12

[wakacje]

przede mną jeszcze trzy egzaminy. trzy najtrudniejsze. fonetyka, która nie jest łatwa sama w sobie. literatura, niby nic ciężkiego, ale tyyyyle jeszcze trzeba przeczytać. i po raz kolejny cwiczenia leksykalno-stylistyczne, czyli przedmiot tak bardzo o niczym, że nie wiadomo z czego się uczyć, czego się uczyć, a zresztą i tak najważniejsze jest, żeby zrobić jak najmniej błędów ortograficznych, chociaż o ortografii to były dwa inne przedmioty, już zaliczone.

potem będzie już lekko. potem przyjdą wakacje - chociaż czasem wstaję rano i myślę, że przecież ja jestem tutaj na nieustających wakacjach. jaka jest istota wakacji? chyba to, że robi się to na co ma się ochotę.

ale jak tylko skończy się sesja to będę robić to na co mam ochotę jeszcze bardziej. przeczytam Olgę Tokarczuk, która leży po biurkiem, poprzynoszę z biblioteki następne książki o Holešovicach. pojadę do Breslau i zobaczę WuWę, a w Pradze pojada na Smíchov i na Ořechovkę oglądać wille projektowane przez Adolfa Loosa. Może pojadę do Brna, może gdzieś jeszcze, a może będę siedzieć w kinie i w przerwach od sprzedawania biletów grzac się na słońcu. tak, wystawić krzesełko przed kino, zaraz obok witryny z programem, palić papierosa i patrzeć na moje nowe miejsce do życia.

za chwilę będzie rok jak wstałam rano z kanapy na Žižkovie, poszłam po jakieś śniadanie do Alberta, a koło 15 wbiłam się w sukienkę, współcouchsurfer dał mi kopa na szczęście i pojechałam metrem napisać ten cholerny test, a pare dni potem na ustny i to będzie niedługo rok jak się stało rzeczywistością, że jestem tutaj, mieszkam tutaj.

to było strasznie długą chwilę temu.

i pojadę jeszcze nad morze, tak myślę, bo na razie morze mam na tapecie jedynie.

to jest żółw Oli, poznajcie żółwia. żółwik nad morzem bawi się wyśmienicie

22.05.12

[przerwa na reklamę]

reklamę oczywiście siebie samej

czyli Cygan zaczęła drugi blog tworzyć, tym razem tematyczny.

http://mojeholesovice.blogspot.com/

jak widać z adresu Cygan zaprasza na wycieczkę do Holešovic, czyli tak, brawo dla bystrych, dzielnicy Pragi, w której mieszka.

lubiących narzekać, ze nie widzę literek, ten szablon jest do dupy, mój monitor jest super skalibrowany-to twój jest chujowy i dalej w tym klimacie, proszę serdecznie, aby się na razie nie wywnętrzali, blog jest tworzony w czasie sesji (tak, od wczoraj mam sesję!), jako przerywnik od literatury czeskiej 19 wieku czy fonetyki (w przypadku pierwszego jest to raczej ucieczka). jak się ogarnę ze studiami to zrobię ładniejsze tło, ładniejsze literki i ogólnie ładniejsze wszystko.

jak narzekający się zesra jeśli się nie wywnętrzy niech mi napisze maila, wiadomość na fejsie, ostatecznie swoje żale wyleje w jednym, ale naprawdę jednym, komentarzu, a jak będę miała chwilę to coś się z tym zrobi.

tych, którym by się zachciało narzekać na jakoś zdjęć - niestety, sprzęt niemłody, na nowy się nie zapowiada, a jeśli chodzi o moje umiejętności to naprawdę - porzućcie wszelką nadzieję. staram się, jak mogę, ale wyżej dupy i tak dalej. zawsze w końcu możecie mnie odwiedzić i zrobić lepsze.

a, i jakby się wam przypadkiem spodobało to wiecie - fajnie jest o tym powiedzieć, no nie?

[o tym że żyję i to bardzo]

Tydzień z tych intensywnych. a może raczej z tych, od których odwykłam?

że w poniedziałek Cię nie ma, a ja mam szkołę, w tym dwa testy, i jeszcze sprzątać, cholera, co za pogoda, a wieczorem w końcu na to piwo. że we wtorek jeszcze trzeba pojechać na chwilę na uczelnię, to bez sensu, 45minutowe ćwiczenia, potem jednak posprzątać i praca i przyjeżdza K., więc wieczorem, no tak, to piwo. K. jest najbardziej uroczym gościem na świecie, opowiada o muzyce jakby to była powieść sensacyjna, ja już teraz wiem, że z muzyką jest jak z architekturą, możesz powiedzieć ładny dom, czy podoba mi się to co gra, ale możesz też coś wiedzieć, coś więcej i wtedy. wtedy rozumiesz, wtedy cię to bawi.

K. jest gościem cudownym, chociaż odmawia jedzenia pierwszego dnia, ale rano domaga się jajecznicy. i wychodzi rano, też nie szkodzi, nawet jeśli Misz potem przywyka, ze się wstaje tak rano. znów praca, trzy dni praca, z rzędu i wieczorem, a tu zjazd bohemistów więc po pracy znajduję Cię na Malej stranie, już niby wychodzicie - ale przeciez piwo najlepiej smakuje w Holešovicach. a najlepiej jeszcze po powrocie do domu siedzieć z K. nad herbatą i dyskutować do późnej nocy bądź wczesnego rana, a o świcie się zerwać - i napisać kolejny test. z testu na Hradczany, pobijam osobisty rekord w biegu Nerudovą, bo przecież Młody jest w Pradze i ma dla mnie to i siamto, i jeszcze trzeba na spacer z nim, pogadać, bo przewodnik mówi tonem klasycznie usypiającym. i tak, przecież praca, po pracy szup szup do domu, bo hokej.

właśnie - jeszcze w tym wszystkim jest hokej,mistrzostwa, ćwierćfinały, półfinały, finały. Czesi w ostatnich sekundach pokonują Szwedów, Słowacji rozjechali Kanadę. taki półfinał, panie, ja dziś nie zdążę, bo - je zapas - kdo hraje? - Česko - Slovensko. - ale s kým?, takie rozmowy, i jak tu się uczyć do sesji, jak zaliczać, kiedy i wizyty i targi książek i praca i mistrzostwa...

gdzie w tym wszystkim czas na studia?

to był ten tydzień intensywny, od połowy na ciągłym zmęczeniu. 5 zaliczeń plus egzamin wczoraj. dwa testy zaliczone, egzamin na 1 czyli najlepiej, z resztą się czeka na wyniki.

daję radę, dajemy radę, wczoraj, już po wszystkim zrobiłam pranie i w końcu mam co na siebie założyć.

...

[takie sprawozdanie, bo ktoś ostatnio w komentarzach pytał, gdzie się podziałam]

[uwaga techniczna - naprawdę miło jak się podpisujecie w komentarzach. jak nie umiecie zlikwidować tego anonimowy to chociaz w tresci dajcie znać kim jesteście. szczególnie jak zwracacie się do mnie, nawet retorycznie:) ]

06.05.12

[cieszyńskie wakacje]

jest czwartek i ostatni raz idę do miasta. jest znów upał, choć miało być chłodniej. a mi została już tylko czarna koszulka z półdługim rękawem - smażę sie. idę jeszcze się przejść, na film już nie, tylko przejść, kogoś spotkać, zapalić papierosa na pożegnanie.

potem jeszcze wracam i siedziemy na balkonie, prawie całą bandą, naszą kilkudniową komuną i pakujemy w siebie ryż z warzywami, Pani Matka siedzi razem z nami, Pantata odmawia jakichś chińskich wynalazków i wraca żyć we swoim własnym świecie. są jak ogień i woda i ciężko zrozumieć, jak to się stało, że dali się do gromady*, że razem tyle lat żyją i się nie pozabijali. ale może to jedna z tych rzeczy, których nie można wytłumaczyć, wręcz nie wolno tego drążyć, podgryzać, rozgryzać, racjonalizować - bo gdziepotem ta magia.

cieszyńskie wakacje. miała być praca przy festiwalu, zmiany codziennie, siedzieć na tyłku informować o wszystkim. jest piątek późnym popołudniem, dzień przed-pierwszy. wlewam się do biura, oznajmiam swoje istnienie i że jestem tutaj wolontariuszką i co, i gdzie, i do kogo. i czy mogę jeszcze iść coś zjeść, taką porcję pierogów i zupę pomidorową na przykład. wszystko spokojnie, kiedy wrócę z obiadu, przez trzy godziny zrobię dwie tabelki, ustalę grafik i wypalę X papierosów. następnego dnia mi powiedzą, że nie jestem potrzebna, że mam iść pomagać przy wernisażu wystawy, na którą nikt nie przyjdzie.

przyjeżdża Żona i cieszyńskie dni się tak dzielą - na dni z Żoną i bez. w naszej komunie zbierają się dalsze żony i mężowie, znajomi na weekend, jest nas cała zgraja. i tak już będzie, ktoś wyszedł na film, ktoś robić wywiad, ktoś montuje, a ktoś śpi, bo wrócił bóg wie jak rano.

miała być praca, miały być filmy. wyszły wakacje, kilkudniowe wakacje, z lenistwem i książką na balkonie, z piwem do późna, z nocnymi powrotami do domu i o czym się wtedy gada z Żoną albo jak człowiek, który nas podwozi święcie wierzy w powrót hipisów. twarze, którym odpowiadam cześć chociaż nie wiem, czy to znajomi moi, czy znajomi M, czy znajomi znajomych, a może się pomylili. czasem wydaje mi się, że ich znam, czasem to wiem na pewno. czasem zdziwiona jestem, że mnie pamiętają. cieszyn cieszący.

jest czwartek i wychodzimy na swoje pociągi i autobusy, a Pani Matka stoi w drzwiach ze Stefcią na rękach i mówi pesjkowi, że wyjeżdżamy i teraz będzie pusto.

*taki bohemizm.

zdjęcie - dokumentacja rodzącego się życia. górny obrazek mój i trochę Oli. Ola komentuje: podoba mi się tutaj. nawet ja mam bałagan.

25.04.12

[tajemnica czeskich pociągów]

Praga to miasto tajemnic. To wie każdy, a przynajmniej każdy, kto się do Pragi wybrał i coś nie coś próbował o niej przeczytać - i bez wątpienia doczytał się o alchemikach ze Złotej uliczki, o Kafce, o Golemie i całej reszcie. A nawet jak nie przeczytał to już na miejscu zauważył, że jak Kafka, tak Golem spoglądają na niego z każdego sklepu z pamiątkami i nie tylko.

Jak się mieszka dłużej to się wydaje, że ta tajemniczość się gdzieś ulatnia. Żyjesz, kupujesz warzywa u Wietnamczyków, płacisz rachunki, wyrzucasz śmiecie, no proza życia.

Pozornie. Magia Pragi dopadła nas wczoraj na dworcu głównym.

[uwaga wstępem. jadąc z Pragi do Opavy należy się przesiąść w Ostravie i stamtąd to już tylko 40 minut. bilet Ostrava - Opava to też koło 40kc]

- Dzień dobry, czy może mi Pani powiedzieć ile kosztuje bilet do Opavy?

- 484 koron.

- Aha, a może mi Pani wyjaśnić, dlaczego na stronie jest napisane bilet z Pragi do Ostravy kosztuje 295 koron?

- Ponieważ jest promocja na połączenie do Ostravy.

- A w takim razie mogę kupić oddzielnie bilet do Ostravy i z Ostravy do Opavy i zapłacić taniej?

- Może Pan, ale musi Pan poprosić. Ja Panu tego powiedzieć nie mogę.

I niech się schowają alchemicy ze swoim kamieniem filozoficznym, bo prawdziwa wiedza tajemna to znajomość aktualnych promocji czeskich kolei!

[żeby nie było - z biletami na konkurujące z ČD żółte pociągi RegioJet też nie jest tak łatwo]

21.04.12

(beztytulnie)


dni ostatnie cechuje absolutna niechec do rzeczy okolouczelanianych. nawet jesli to jest kubizm i funkcjonalizm w architekturze, to im blizej referatu (poniedzialek) tym mniej mnie pociaga ksiazka a jeszcze mniej napisanie paru zdan. typowy pozno-kwietniowy przesyt szkolny. ten stan chcialabym-lezec-na-trawie-i-miec-wyjebane.

ale leze w fotelu i patrze na ksiazki. znaczy nie teraz. teraz siedze w kinie i czekam az skonczy sie film, otworze sale, uprzatne i wpuszcze ludzi na ostatni film. czy to mozliwe ze gracie o 23? i gracie niezaleznie od ilosci sprzedanych biletow? naprawde? ale super!

pozaszkolnie w glowie furczy. kolowrotek mysli. za tydzien Kino na Granicy, za tydzien bede siedziec na szesciogodzinnych zmianach i w teorii wykazywac sie jak to pieknie mowie po czesku. wlasnie, w teorii... czemu wlasciwie mnie wkurza, ze ten festiwal pozostaje w wiekszosci polski? ze ilosc wykupionych przez Czechow karnetow jest smieszna? czemu jestem zla, ze na stronie festiwalu, oficjalnej stronie ostatni news jest z 12.4 i ze ten sam news po polsku byl ponad tydzien wczesniej, ze na polskiej stronie bylo potem o wiele wiecej informacji, ze fb-strona tez juz jest prowadzona tylko po polsku, kiedy jeszcze rok temu pojawialy sie tam wpisy dwujezyczne. czemu nie miesci mi sie w glowie, ze z powodu zakonczenia dotacji z Unii organizatorzy zamiast go zmniejszyc wola spakowac sie zupelnie... i tak dalej i tak dalej.

i cala masa innych powiedzmy-ze-bohemistycznych problemow, rzeczy, z ktorymi podobno nic nie moge zrobic. borze slowianski, zeby tylko sie we mnie nie narodzila aktywistka.

a. i marze o formie do muffinow. to mnie zajmie:)

16.04.12

[poniedziałek o świcie]

jeśli miałabym opisać ostatnie dni, to chyba najlepszym i najprostszym określeniem będzie skumulowane chwile szczęścia.

nic się właściwie nie stało. jesteśmy trochę na zmęczeniu, kot krzyczy lub mruczy, za oknem pada. leżymy i nic się nie chce, może czytać, może trochę.

czasem tylko, kiedy uśmiecham się jak kretyn, teraz na przykład, troszkę nie wierzę, że to się dzieje naprawdę, nawet jeśli nie dzieje się nic.

11.04.12

[grochów stasiuka]

No więc babka wierzyła w duchy. I to nie żadną tam strachliwą albo wyrozumowaną wiarą, jaką zyskuje się dzięki okazjonalnym kontaktom z zaświatami, dzięki snom albo przywidzeniom - nie, nic z tych rzeczy.

Zasiadała w kącie, na łóżku zasłanym wełnianą kapą, za plecami mając błękitno-zielony pejzażz dwoma jeleniami u wodopoju,, z którego żółte i subtelna światło lampy wyłuskiwało jedynie srebrzystą biel wody, i opowiadała. To były długie historie. Dotyczyły banalnych zdarzeń, pracy, odwiedzin, wędrówek do sąsiedniej wsi, spotkań z rodziną. Spokojna narracja wypełniona faktami, nazwami rzeczy i imionami ludzi. Topografia ich wsi i kilku okolicznych, chronologia rozpięta między Bożym Narodzeniem, Matką Boską Zielną i Zaduszkami.

W tej szarej materii pojawiały się od czasu do czasu pęknięcia, nitki wątku i osnowy rozstępowały się i przezierały przez nie zaświaty, nadprzyrodzone, w każdym razie Inne.[...]

To rozdarcie tkaniny egzystencji następowało raczej w mojej wyobraźni, to ja widziałem przetarcia. Babka przechodziła nad tym do porządku dziennego. W ogóle istniał dla niej chyba jeden niepodzielny porządek zdarzeń tak samo realnych i tak samo uprawnionych.[...]

Niebawem umrą ostatnie babki, które na własne oczy oglądały świat duchów. Ogłądały z wiarą i spokojem, oczywiście z lękiem też. Żywa, istniejąca nadrpzyrodzona rzeczywistość odejdzie wraz z nimi, Wyjąwszy rzadkie mistyczne doświadczenia wybranyh, będziemy skazani na pełną wysiłku i trudną ufność w istnienie niewiadomego. Gładka wypolerowana powierzchnia codzienności usłużnie podsunie nam nasze własne, płaskie odbicie jako głębię.

Moja babka siadałą na skraju łóżka i snuła opowieści. Robiła to bezinteresowanie, bez żadnego określonego celu.

[Stasiuk Babka i duchy, w: Grochów]

.

Kupiłam Grochów jakby z obowiązku. Miejsce zobowiązuje, ten adres przez ponad 21 lat. Nawet jeśli żyłam zawsze trochę z boku, trochę może z góry, choć na parterze.

Oczywiście nic tam o Grochowie. Jest gdzieś w tle opowiadania, jest, bo przecież jaki mamy wybór na to gdzie się wychowamy?

Plac Szembeka zapamiętałem najwcześniej jako nazwę części świata. Na Szembeka to, na Szembeka tamto, przy Szembeka, za Szembeka... Jak jakiś środek wszechrzeczy.

Więc ten Grochów tam jest, tak jak mogłoby być cokolwiek. Wśród niecałych stu stron o babce i jej duchach, o starej zdychającej suce, o przemijaniu i umieraniu w ogóle.

09.04.12

[nic więcej]

do tego przywykłam, z tym się zresztą trzeba było liczyć od początku. pytania jak twój starzec daje radę? czy a co tvuj tatinek? i pytającemu nie chodzi o mojego ojca, lecz faceta. takie złośliwości-niezłośliwości są w pakiecie, tylko kretyn się będzie obrażał, obruszał, prostestował, po kątach płakał. nekrofilka nie zostawia żadnego wrażenia, przełyka się stwierdzenie, że nasz kot będzie żył dłużej niż mój mężczyzna.

tak było, tak jest, tak będzie. głową muru.

.

- masz 22 lata czy 42?

pytanie pada w związku z tym, że jestem szczęśliwa z tym co mam, norką, facetem i kotem, że odkryłam, że lubię gotować, bo - tadam! - wychodzi mi to całkiem pysznie. że nie mam wielkiej bandy praskich znajomych, że starczy mi spotkać się z ludźmi z kina, że wolę wieczorem wyjść do knajpy za rogiem na jedno, dwa piwa, pogadać we dwie sztuki.

zdesperowane nie stabilizuj się! i jak tu wytłumaczyć, że o tym spokoju w głowie, o jakiejś pewności, codzienności, zwykłości marzyłam od kilku lat, mniej więcej od czasu jak rozstałam się z Blondem. nie jestem poziom wyżej, nie jestem lepsza, doroślejsza, cokolwiek. tylko szczęśliwa. zwyczajnie jest mi dobrze z tym, co mam, jak mam.

tracimy ją słyszę jedynie i już naprawdę nie wiem, jak to powiedzieć. że siedzę wśród Was, moje stado, moje smečka, i szukam zrozumienia, takiego prostego jeśli jest Ci z tym dobrze.

nic ponad.

nic więcej.

[zdjęcie z zimowej kliszy z zorki. przepalonej. było na nim samotne krzesło w naszym starym, już opuszczonym mieszkaniu. po przepaleniu i kadrowaniu zostało tylko okno.]

02.04.12

[prywatne definicje]

Zamieszanie zaczyna się już od nazwy miejscowości, z której pochodzą czterej emigranci. Do 1899 roku nazywa się z węgierska Brutócz, potem, nadal po węgiersku, Szepesszentlőrinc, po niemiecku Brutowetz, ale także Stenzelau lub Stenzelhaus, słowaccy emigranci o swej rodzinnej wsi mówią: Brutovce, po ukraińsku, jako że w wiosce mieszkają również Rusini, zwie się ona Brutiwcy. Sporo nazw jak na jedną księgę parafialną, w której zapisano dokładnie sto pięćdziesiąt duszy i gdzie przeważają słowaccy katolicy.

Martin Pollack Cesarz Ameryki. Wielka ucieczka z Galicji

gdyby ktoś mnie zapytał, czym jest Europa Środkowa - pomińmy już dywagacje, czy w ogóle coś takiego istnieje - to mogłabym mu odpowiedzieć tym właśnie fragmentem. że to niby nic nie wyjaśnia, że to sam zamęt? tak, chyba tak jest. ten kawałek świata to właśnie zamęt. to ten koktajl z języków i ludzie, którzy nie ruszając się poza swoją wieś żyli w kilku państwach. to dziwne uczucie, że niby żyjąc w Pradze, żyję w innej kulturze niż żyłam wcześniej, ale jednak gdzieś w środku czuję się tu domowo. że nie mogłabym emigrować gdzieś do Francji, na wyspy, czy na inny Zachód. a w ogóle - czy to jest emigracja? bo przecież chyba jednak jestem stąd, z tym zamętem we krwi.

.

[a książkę polecam. jestem w połowie i jest niesamowita.]

24.03.12

[ten świat jest piękny do obłędu]

Ten świat jest piękny do obłędu. Nie, żeby taki był, ale ja go takim widzę mawiał jeden z bohaterów Hrabala.

poranny mail uświadomił mi jak jestem szczęśliwa.

przy wejściu na targ mijam już tradycyjnie grupki niemieckich turystów, wiek do 20 lat może, jak kupują od wietnamczyków kastety czy gaz pieprzowy. ale idę do hali nr 22, wchodzę tam między stragany pełne warzyw, owoców, kwatów, serów, wędlin. w długiej szerokiej spódnicy, żółtopomarańczowej, tańczę od stoiska do stoiska. już kupiłam co muszę, ale jeszcze oglądam, przeglądam rzodkiewki, hala jest ich pełna, różowozielone bukiety na każdym stoisku. małe bazylki, pietruszki, tymianek. nie kupię, no nie kupię, za mało światła w domu. suszona żurawina do sosu, na wagę a raczej na tyle starczy.

wracam przez przez wietnamskie stragany, małe dziecko w okularach nałóżonych na żółtą czapkę z daszkiem przebiega mi drogę. jakiś Czech kupuje swojej córeczce miniaturową gitarę, jest szczęśliwa, wali w struny i przez chwilę jest z tego muzyka, ten moment zanim wpadnie nieumiejętnie w fałszywy ton.

jest południe, wysiadam z tramwaju. na skwerze za kościołem kwitną wiśnie, jest jeszcze marzec, a one najpiękniej na świecie są bladoróżowe. bezdomny śpi na słońcu, jak rzeźba. biją dzwony. zatrzymuję się przebiegając przez plac. czuję się jak kiedyś dawno, pewnie dwa lata temu, we Wrocławiu wchodziłam właśnie na Ostrów Tumski i zaczęły bić dzwony. powoli majestatycznie, najpierw na Ostrowie a potem w całym Wrocławiu. poza kolejnymi uderzeniami zdaje się być zupełnie cicho. wchodzę do naszych ulubionych wietnamczyków, wychodzę, dzwony jeszcze biją. milkną aż gdy jestem już pod terra magica, nowym włoskim sklepikiem. zagaduję się z dziewczyną i wraca staruszek, może jej ojciec? signora i nie wymknę się kieliszkowi likieru. rozmawiamy po czesku, parę słów po włosku, po angielsku. signora kiedykolwiek będziesz przechodzić możesz przyjść pomówić po włosku.

Ta chwila w czerwcu napisała Virginia. w tym prostym nawet nie zdaniu zaczynającym Panią Dalloway jest wszystko co teraz czuję. ta chwila, to teraz, bezchmurne niebo i Praga zalana białym światłem. zbiegam naszą ulicą w dół, na cholerę mi jakieś Paryże, do których ludzie tęsknią, mam moje Holešovice.

poranny mail uświadomił mi, że wszystko czego mi trzeba to nasza norka, mój mężczyzna i kot, nawet jeśli mnie nie lubi, i jeszcze te dni, ten spokój. możesz mi braciszku napisać, że jestem strasznym mieszczuchem, rodzinka i dom z ogrodem i święty spokój. ja się nawet nie będę z tobą kłócić. może nie jestem w niczym wyjątkowa, nawet na pewno, raczej jestem prostym człowiekiem, który się zachwyci wietnamskim targowiskiem z podrabianymi torebkami.

nie uważam, że jestem od was lepsze. ale może jestem szczęśliwsza, bez tych weltschmerzów z rozgryzania świata? może.