- hele, Lju, to ja będę jutro o 12.45 na tym przystanku student agency, tam v té prdeli*, wyślę Ci linka zaraz...
Do Berlina dojeżdżam 40 minut wcześniej. Czekam na Ljubę w poczekalni, jestem zdziwiona tym jak dobrze się czuję po 5 godzinach jazdy i jak cudowny jest czeski odpowiednik aviomarinu. Lju przychodzi, bierzemy torbę i idziemy na U-bahn.
- To nie jest żadna prdel - mówi na powitanie - to zachodni Berlin...
Mieszkamy przy Alexanderplatz. Przez okno sypialni gapi się na nas Fernsehturm, berlińska wieża telewizyjna, taki sam symbol miasta jak Brama Branderburska. W sklepie z pamiątkami na dole możesz kupić breloczki w kształcie wieży, wieżę do skladania, plastikową z cekinami do postawienia na biurko, pluszową wieżę-grzechotkę, magnesik, długopis, zapalniczkę, podkładkę pod myszkę, torbę koszulkę i tysiąc różnych pocztówek z wieżą z różnych ujęć, w różnych kolorach...
Berlin mnie nie zaskakuje. Na Alex-platz czuję się jak w domu.
- Popatrz, Lju, jestem w Warszawie! - mówię wysiadając z metra. Wytnij mi stąd tę wieżę i stoimy w centrum Warszawy. To nie jest obraza dla Berlina, to komplement dla mojego miasta. Z dalszymi dzielnicami jest zresztą podobnie. Wszędzie jestem w stanie przypasować sobie coś, co już znam. Tu trochę Vinohrady, tam Mokotów, teraz zobacz jesteśmy w Breslau. Nie ma oszołomienia, które przeżyłam przyjeżdżajać po raz pierwszy do Pragi, nie wlokę dolnej szczęki po chodniku. Nie ma zdziwienia z Lublany, kiedy okazało się, że to wszystko jest jeszcze mniejsze niż człowiek był sobie w stanie wyobrazić.
Gdyby nie to, że po niemiecku nie jestem w stanie powiedzieć ani słowa, byłabym tam w domu.
Wieczorem wchodzimy do jednej z knajpek na Friedrichshain. Lju pyta barmanki jakie mają piwo.
- Sztarpramyn - odpowiada
Śmieję się, Staropramen, no tak, jesteśmy z Czech, mówi Lju po niemiecku. Barmanka potakuje, nie bardzo wie co to ma do rzeczy, nalewa dwa razy sztarpramyn po 3,50.
W Bohnam Museum, gdzie w gablotkach stoi sztuka użytkowa secesyjna, Art Deco, funkcjonalistyczna, poza nami jest tylko trójka turystów i pilnujący pan z pejsami. Robimy sobie zdjęcia w kubistycznym lustrze, opowiadamy sobie co wszystko byśmy sobie kupiły. W notesie lądują nazwiska i nazwy obrazów, autor secesyjnego wejścia do paryskiego metra, pan kubista i Andres Dirk Copier ze swoim fantastycznym serwisem do whisky z 1927 roku.
Widok z wieży, 12 euro za dziwne uczucie w żołądku przy jeździe windą, pan, który pokazuje ci licznik, proszę zobaczyć jak szybko się znaleźliśmy na 203 metrach; 12 euro, aby w końcu dać się oszołomić patrząc na nocny Berlin, czyste niebo i ulice ciągnące się w nieskończoność. Chodzę w kółko trzy razy, aparat nie chce zrobić żadnych sensownych zdjęć, nie będzie widoku z Fernsehturm. Jeśli będę chciała to zobaczyć znowu muszę znów kupić bilet za 12 euro, z którego dowiem się wysokości wieży i prędkości z jaką winda zabierze mnie na górę.
- Friedrich-Scheisse-strasse! - krzyczy Lju po wyjściu z metra. Przed chwilą pod zegarem na Alex-platz młody chłopak pytał nas co to znaczy miłość i życzył nam, żeby miłość, jakkolwiek jej sobie nie wyobrażamy nigdy nas nie opuszczała. Teraz idziemy Friedrichstrasse, która jest piękna, jest tak zupełnie modernistyczna, funkcjonalistyczna, jest ciągiem pięknych klocków, jest graniasto-kanciastą grą światła. Jesteśmy już wykończone, a Friedrich-Scheisse-strasse ciągnie się w nieskończonośc; w dodatku parzyste i nieparzyste numery są na jednej stronie ulicy...
Śniadanie w Bauhausie. Herbata w pięknej szklance i ciasto z owocami leśnymi. Lju szuka bankomatu, a ja w całej zwyczajności swojego wyjazdu próbuję zebrać myśli. Mam masę pocztówek. notuję bezsensownie. Tak, przywiozłam koło 30 kartek, dla siebie, bo były piękne, niesamowite, uprawa pomidorów w Tiergarten zaraz po wojnie. Po kawiarni roznosi się zapach smażonych jajek. W muzeum pani krzyczy NO PHOTO! kiedy robię zdjęcie wiszących na ścianie bauhausowych krzeseł, wiszący łańcuch ewolucji najbardziej znanego mebla tej szkoły.
Do metra wsiada kobieta z głośnikami w plecaku, na szyji podłączona do nich mptrójka. Włącza hiszpańskie piosenki i zaczyna śpiewać. Przed nią byli już tańczący Turcy, ci swoje głośniki wieźli na wózeczku. Po niej wsiada para Rosjan, gitarzysta z saksofonistą, przypadkowy błysk flesza i już się nie wymigam od kilku centów.
Berlin na chwilę. Cześć, jak się nazywasz, fajnie, pewnie cię nie zapamiętam, ale wpadnij jeszcze. Tak do mnie mówi, a ja wiem, że jeszcze wpadnę, ale teraz znowu muszę pojechać U2 na to zadupie, znaczy, do zachodniego Berlina. Wsiąść w żółty autobus, znieść bandę Erasmusów wracających z weekendowego wypadu.
------------------------------------------------------------------------
*prdel - dupa, tutaj: na tym zadupiu
Następnym razem jadę z Tobą!
OdpovědětVymazat