13.10.15

[dziennik wiosenny]

Po zeszłotygodniowym babim lecie w Ołomuńcu jest już tylko październik, październik bez słońca, październik zimnego powietrza w płucach, kiedy wracam wieczorem do domu. I wracam sobie gdzieś do wiosny, i wyciągam mój wiosenny dziennik. Wiosenny dziennik ma przypisy, bo czytała go Fi. W wiosennym dzienniku jest dużo słońca

***
[25.3.2015]
[pisane w pociągu Praga - Pardubice]

Wszystko to bierze się ze słuchania muzyki z czasów, kiedy moje nazwisko nie pojawiało się w poważnych gazetach – nawet jeśli później pojawiło się tam zaledwie kilka razy i raczej krótkotrwale – kiedy pewnie o tym śniłam, ale nie było jeszcze żadnych planów, które mogłyby do tego prowadzić. Muzyki z czasów, o których nie powiem, że były czasami mojej młodości – bo ta mnie jeszcze nie opuściła, czasem tylko oddala się lekko, przybiera poważniejszą twarz – ale dałoby się je określić pewnym szczenięctwem, z perspektywy czasu. Z muzyki, która coś z tego szczenięctwa budzi, przywraca dawną energię i trochę szaleństwa, odrywa nogi od podłoża, a kolejne kufle piwa od stołu – w kierunku ust. I wszystko to sprawia, że wracam do domu późno lub wcześnie, bo ciągle zajmuje mnie kolejnej wiosny łyk. Z tego to się bierze – lecz nie tylko. Bierze się to także z lektur, które powinnam przeczytać w okresie przed-szczenięcym, nie powtarzać tych, które już miałam przeczytane i nie zaczynać nowych, jeszcze bardziej romantycznych. Bo cóż może być gorszego, niż to co płynie z połączenia muzyki, poziomu alkoholu we krwi i książek zbyt romantycznych i sentymentalnych? Cóż może być gorszego – i zarazem jaka wiosna może być piękniejsza niż ta, której dni rozmyte są sentymentem, a wieczory zaostrzone wzburzoną krwią? Może to być wiosna zgubna – ale mam też już 25 lat i lepiej trzymam się w narzuconych granicach. Zęby myję całkiem regularnie, a naczynia codziennie wieczorem.

[26.3.2015]

Głupieję z wiosny, głupieję z zapachu deszczu – Olja mówi není slunce, není jaro[1] – ale ona nie siedziała dziś rano na słońcu przed kinem – a teraz nie umie się cieszyć tym powietrzem sugerującym burzę.
Ale żadnej burzy nie będzie. To jeszcze nie ich pora.

[19.4.2015]
[pisane na porannej weekendowej kasie, kiedy ktoś na barze puszczał Doorsów]

Z wiekiem nie uczę się nic. Miesiąc po 25 urodzinach dalej nie nauczyłam się nie narzucać się innym. Bezcitnou[2] suką, która odchodzi rano i nigdy się już nie odzywa raczej w życiu nie uda mi się być. Właściwie nie jestem pewna, czy choć raz, raz jedyny mi się to udało.
A Doorsi ciągle powodują u mnie drżenie krwi. A wiosenne powietrze porusza te struny, te zapomniane struny, kiedy miałam lat 17 i biegłam skrajem lata, te struny, które grają melodię uniesień i burzliwych przeżyć i zagłuszają każdą poważną i niepoważną myśl. A wszystkie istotne i poważne sprawy załatwić trzeba na wiosnę. Zamiast leżeć na trawie wśród stokrotek, zamiast wdychać zapach deszczu w te dni, kiedy wszyscy pytają i gdzie ta wiosna.
Spokoju duszy na wiosnę nie zaznam nigdy, nie będą mi oszczędzone porywy serca. Serca lub kundy, ono je to občas v podstatě jedno[3].
I cała ta sentymentalność i boże mój dzięki raz jeszcze, że nie pisze już wierszy oraz że dalej podnieca mnie czytanie Poświatowskiej, tych wierszy tak zmysłowych – i to zmysłowych od zmysłów, od dotyku, węchu i zapachu skóry nasiąkniętej słońcem – jednocześnie tak bardzo ocierających się o śmierć. Ono je to občas v podstatě jedno – wiosna, śmierć i pszczoła.

[21.4.2015]
[w metrze, na żółtej trasie. albo w piątce, jadąc z archiwum komunikacji miejskiej]

Za chwilę będą kwitły bzy. Doorsi prześladują mnie wszędzie, a wszyscy vratní[4] wszystkich archiwów mnie balí[5].

[25.4.2015]
[na ławce we Stromovce, łaziły po mnie mrówki]

We Stromovce nie rosną bzy. Przynajmniej nie przy głównych trasach. I na Letnej jest ich mało. Trzeba będzie iść, zbierać, o zmierzchu ciąć i udawać, że się nie kradnie Bez trzeba kraść. Bez się kradnie jak się kradną serca. Z bzu jest szaleństwo, z bzu jest duszy duszno – i dusza musi się rozbiec szaleńczo, aby nabrała powietrza. Albo odwrotnie – dusić się przesłodkim zapachem, do szaleństwa.
Myślę o tym jak muszę przestać myśleć o tej wiośnie, myślę o tym, jak się trzeb zatrzymać, wyprzeć całą tę rozpustę z głowy. Pracować, uczyć się. Ale mam żółty kwiat założony między kartkami notesu, z Petřina, a przecież tak nie lubię Petřina – żółty, choć żółte kwiaty oznaczają zdradę. A może właśnie dlatego?
– oraz czemu w Pradze nie sprzedaje się konwalii (konwalie są trujące, trzymać je z daleka od kotów!) – bez i konwalie, wszystkie duszne zapachy maja. Maj jeszcze není – ale przecież ten kwiecień tak nieuchronnie stacza się w kierunku května[6]. W jakiś sposób dzięki tym językowym fałszywym przyjaciołom mam květen przez dwa miesiące (przez Stromovkę przejeżdża pociąg).
Przestań, już przestań, zatrzymaj to całe szaleństwo zmysłów, jeśli nie teraz, to chociażby zanim to zajdzie zbyt daleko. Cholerna głodna wrażeń histeryczko – nie zniszcz swojego długo wypracowywanego spokoju duszy, nie kąp swej duszy w bzie, nie nurzaj.
[mówisz to sobie a przecież nie chcesz]


--------------
[1] Nie ma słońca, nie ma wiosny.
[2] Bezcitná -  bez uczuć.
[3] Kunda – pizda, ono je to občas v podstatě jedno –to jest czasem w zasadzie to samo.
[4] Woźni, stróże, ludzie przy wejściu do Ważnych Budynków.
[5] Balit – pakować, aczkolwiek tutaj podrywać.
[6] Není – w tym kontekście „nie ma”, zaprzeczenie do „jest”, które w języku polskim bez sensu realizujemy innym czasownikiem. Květen – maj.

06.10.15

[ołomuniec, raz]

Letna w październiku o piątej rano. Wyjątkowo ciepły poranek - kiedy piąta rano stała się z nocy porankiem? - pachnie jakby po deszczu. Albo po rosie. Idę spokojnie ulicą w dół i oddycham głęboko. Kiedy tak pachniała Letna - czy wtedy kiedy pierwszy raz wracałam o czwartej nad ranem? A może wtedy, kiedy o szóstej zamykałam bar? Czy może Stromovka o drugiej wieczorem - i znów, kiedy druga z nocy stała się wieczorem? Ta mieszanina deszczu, rosy i szczyn leteńskich psów, od których smrodu niektórym podnosi się żołądek - jest tak lekko i niepaździernikowo. Mówią, że to ostatnie takie dni, zanim przyjdzie noc.

Poranne podróże nie robią mi dobrze. Między Pardubicami a Česką Třebovą jestem przekonana o bliskiej śmierci z wycieńczenia. Dożywam Ołomuńca. Dożywam końca zajęć. Poranne podróże mnie zabijają, ale ołomunieckie powietrze mi służy. Siedzę godzinę na náměstí. W fontannie mężczyzna niesie delfina. Miejscowy z ławki obok proponuje mi kawałek drożdżówki a potem zalotnie się uśmiecha. Zalotnie we stylu, który znam dobrze z grochowskich podwórek, tylko cholera, ci apacze nigdy nie byli w moim stylu. Usypiam bardzo wcześnie, chociaż po dziesięciu herbatach.

W parku zbieram kasztany dla Magdy. Wszystko jest nowe. Wszystko jest trochę jak na wakacjach. Trochę nie naprawdę. Po raz pierwszy w Ołomuńcu nie jest ani zimno, ani ciepło. Jest babie lato, czuję się nieprzyzwoicie młoda i wrzucam pocztówki do pomarańczowej skrzynki.