18.11.14

[zła]


To jednak prawda mówisz jak wracamy ze spaceru, takiego spaceru trochę-więcej-niż-dookoła-bloku, na jesień się robisz bardziej depresyjna.

Robię się. Ludzi nie znoszę, nawet już nie chcę żeby do mnie mówili, o coś pytali, oczekiwali mojego zainteresowania. Cokolwiek. Uciekam, uciekam, bo nie chcę nie lubić, bo myślę, że w dni odcięcia się uspokoję, że wypłaczę, wyleżę, wyczytam, że przejdzie. Myślę intensywnie o smażeniu naleśników, naleśniki mi znów zaczęły wychodzić - nie wiem, czy to dobrze, najlepsze naleśniki robiłam w swych najgorszych czasach. Były z cynamonem. 

Ale jak wracam między ludzi, to wszystko wraca. To rozdrażnienie, wyrwanie ze snu myśli, czemu mówisz do mnie na ulicy, nie byłam przecież zła, zanim zawołałeś. Nie było mi źle zanim musiałam wejść w nieoczekiwany kontakt - na ten w pracy jestem przygotowana, ale wszystko wcześniej, kiedy idę ulicą pod górę i jeszcze jestem w snach i myślach pogrążona - czemu mnie wyrywasz? 

Czasem, a nawet często, się spóźniam, bo trzymam na rękach kota, kot do mnie się tuli, a ja nie mam sumienia go odłożyć. On mnie chyba lubi, więc go przytulam dalej, nic to. Na angielski przyjdę tę kilka, dziesięć, piętnaście minut później.


Czasem też myślę, że chciałabym być Anią Shirley, ale niestety, jestem sobą i podobno jestem zła.

28.10.14

[żegnaj]


Dni się. Z jednego w drugi, w tygodnie. Z zimnego września ciepły październik. Pomyśl, jest dwudziesty października, a my idziemy po wieczornej Kampie - i jest prawie dwadzieścia stopni. A potem - dwudziesty ósmy października i marzną mi paluszki.

Złe sprawy chodzą w nocy. Špatné zprávy chodí jako policie za úsvitu, o świcie przychodzi potwierdzenie. Potem cały dzień mi w głowie brzmi, że rána bych zrušil

Ostatni raz byłam w Ołomuńcu pod koniec września. Siedziałam w kawiarni, którą prowadzą franciszkanki i rozmawiałam z inną zakonnicą, z urszulanką. Gdzie jeszcze doprowadzą mnie poszukiwania śladów po Janie? Marzły mi palce w zimnym wrześniu. Wieczorem podpisałam umowę i stało się jasnym, że ta historia musi być napisana. Nie w mojej głowie, musi być na papierze. Dla innych. Zanim położyliśmy się spać, wszyscy lekko pijani, Vaszek jeszcze ogłosił, że stoimy na początku historii, której koniec jest w Hollywood. Przesadzał, jak zawsze.
Pierwszy raz byłam w Ołomuńcu w maju. To był maj z tych zimnych, kiedy rano wyjeżdżaliśmy, padał w Cieszynie okrutny deszcz, a gdzie indziej i śnieg. Siedzieliśmy wtedy w hospodzie, w której nie byliśmy później już ani razu. Siedzieliśmy tam chyba tylko dlatego że ta pod domem była zamknięta. Niewiele pamiętam, czytałam Radkę Denemarkovą i po raz pierwszy się nią zachwyciłam. Z drugiego pobytu, kilka tygodni później - to wtedy kiedy jadłam najsmaczniejsze morele w życiu - mam zdjęcie, siedzę w przedpokoju u Vaszków przed regałami napuchniętymi od książek. To było trzy, trzy i pół roku temu.

To jest bardzo mało, trzy i pół roku, żeby poznać człowieka. Ja zawsze go widzę jak wychodzi wczesnym rankiem - o czternastej -z sypialni. W rozciągnietym podkoszulku, mrużąc oczy, mrugając niepewnie. Kawa, papieros w palarni. Ja się jeszcze na chwilkę położę mówi. I klucze odjeżdżając trzeba zostawić gdzieś w przedpokoju. Chyba nigdy inaczej. Widzę go jeszcze inaczej oczywiście, na niekończących się dyskusjach w hospodach, czy jak pomału idzie z Benikiem na spacer - nie wiem, kto z nich ciągnie się bardziej. I w mailach go widzę, na kartkach na Święta - zawsze podrowienia od smečky dla smečky, dla stada. I mówię widzę - bo dalej ciężko powiedzieć pamiętam. Trzy i pół roku to mało żeby poznać człowieka.

Właściwie ostatni raz byliśmy w Ołomuńcu w jeden słoneczny październikowy weekend. Niepotrzebnie pożyczałam czarny płaszcz. Było słońce, dużo słońca i dużo ludzi. Kiedy już powiedzieliśmy ostatnie sbohem i ostatnie żegnaj, myśląc raczej na shledanou i do widzenia, poszliśmy usiąść w Ponorce. Czekaliśmy do późna, że może przyjdzie. Ale nie przyszedł.

Więc jednak - żegnaj, sbohem.

05.10.14

[raport z tworzenia]

I znów jest zimno, znów śpię w skarpetach - dziś akurat nie do pary. Nie piszę, znaczy - tu nie piszę, bo o czym pisać? O skarpetkach, o kotach, o pierwszej jesiennej chorobie i pierwszym stresie z lekcji angielskiego? No to nie piszę. Ale tak poza tym to trochę piszę, dziś akurat nie mam natchnienia, więc myślę, że popiszę licencjat. Nie zależy mi na nim specjalnie, w końcu kto to kiedykolwiek przeczyta? Promotor i agresor. Wiec licencjat piszę tak, że sobie rozpisałam plan w podpunktach, co po sobie następuje, że to, to, to i to, a potem analizujemy to i tamto, a na koniec wnioski - o takie. Nawet wnioski mam w skrócie zanotowane. Więc sobie w dniach bez natchnienia piszę te zdania bezduszne.

Kiedy przychodzi natchnienie to piszę naprawdę, ale bardziej notuję. Piszę te zdania, co już przyszły jak mają być i zostawiam miejsca na te, które muszą być pomiędzy. Na cytaty, na do sprawdzenia, na do znalezienia. Mam wyznaczoną ilość, którą powinnam wykonać tygodniowo, żeby się ładnie w terminie wyrobić
.
W tym tygodniu norma niewykonana.

20.09.14

[Joanna wychodzi z Warszawy]




Joanna ma piętnaście lat i wychodzi ze spalonego miasta. Na policzku ma ślad po postrzeleniu, na rękach kilkumiesięcznego syna swojej siostry. Jest koniec września. Idzie w kolumnie ludzi. Niemcy pędzą ludność Warszawy do obozu przejściowego. Joanna była na Mokotowie, Mokotów zdobyty. Jest noc, nocują gdzieś na wyścigach, w boksach dla koni…


Prowadzili nas wermachtowcy, takie staruchy.. i Janusz mordę darł okropnie, bo był głodny.  Ja miałam kłopoty, bo nie miałam nic co mu dać. Ssał taki... gałgan, tak. I wyszłam... Wiesz,  jedni spali, jedni to. A on się darł. Jak się zrobiło bardzo jasno, gdzieś tak czwarta mniej więcej… może później, bo to wrzesień był. Może piąta, szósta. I  wyszłam przed, wiesz, żeby go trochę uciszyć. Siedział na takim zydlu stary jakiś  żołdak, trzymając  karabin.. nie wiem, czy nabity.. I ja byłam słuchajcie, tu, tu na Imielinie.. Wieś, normalne gospodarstwa... Ten Szwab wziął mnie tak z tyłu… i popchnął przez ulicę... Tak, uwolnił mnie. A ja, jak przeszłam ulicę, to już tak się między domami, i już byłam wolna! Weszłam do jakiejś chałupy takiej... Ludzie się strasznie bali, muszę wam powiedzieć. Się zapytałam, czy mogą dać mi trochę wody z cukrem. Bo chodziło mi o to, żeby go zatkać jakoś... No i taka była pani, która się zapytała: A mleko może być? No oczywiście, że tak, nie śmię pani prosić! Dostałam to mleko, nakarmiłam, to on przysnął. Zmieniłam mu pieluchę, bo miałam taką torbę, tu go trzymałam, w jakiejś takiej chuście, i torbę ciotki miałam, z pieluchami. I przewinęłam go i teraz sobie myślę tak: Jak tu daleko jest do Nowakowskich. Wiesz, człowiek traci orientację... I jak już przeszłam przez tą wieś.. Przez  ten, przez środek wsi szłam! Przez środek wsi! I tak sobie myślę: gdzie ja mam iść... żeby trafić do Jeziórek, do Nowakowskich. I trafiłam, trafiłam. Za kościołem, taką uliczką i w głąb. Jak weszłam tam, jak mnie zobaczyła stara Nowakowska, to w ogóle... nie, nie zemdlała, ale była tak… i że jeszcze z dzieckiem przyszłam! Jeszcze z dzieckiem... Więc one mnie po pierwsze zabrały dziecko, umyły dziecko... Pani Nowakowska powiedziała: Idź, tutaj zaraz Ci dam wody, to się umyjesz. I proszę ja ciebie, u pani Nowakowskiej przenocowałam... i od Pyr kolejka chodziła. Od Pyr chodziła kolejka… Do Nowego Miasta, przez Piaseczno, Tarczyn, Mogielnicę... Grójec. Grójec, Mogielnica, tak... I chcę Ci powiedzieć, dały mi pieniądze na tą kolejkę... Nie wiem, jakiś bilet musiałam kupić, okupacyjne chyba jeszcze ciągle pieniądze.. Kupiłam bilet, musiałam kupić. Wysiadam z tego pociągu.. Wąskotorówka, jechała tak, że można było wysiąść i... tak, ale się jechało. Ale siedziałam, siedziałam… I wysiadam na dworcu... I pierwszą osobą, którą spotykam to jest świętej pamięci Stasio Chołoś, słuchaj, ona jak mnie zobaczył… to ukląkł... No więc z takim szeregiem zaprzyjaźnionych osób zaprowadzili mnie tam do domu. No i tam się zaczął teatr…


W domu jej babki czeka jej siostra z mężem. Na widok Joanny z dzieckiem na rękach dostaje histerii. Ze szczęścia.


Wieczorem Joanna wypierze halkę, tę halkę, w której przyszła z Warszawy. Halkę wywiesi na sznur, w ogrodzie. Halkę zeżre koza. Joanna jest przecież dziewczyną z dobrego domu i ma przecież piętnaście lat, i ta halka, ostatnia, to jednak tragedia. Wiejska dziewczyna, która pomaga u nich w domu nic z tej tragedii nie rozumie. Sama przecież czasem nawet majtek nie nosi.


Później Joanna wróci do Warszawy. Na moście pontonowym przez Wisłę spotka Wojtka. Nie, Wojtek nie był jej młodzieńczą miłością. Jej chłopca, Ryśka, Niemcy wyciągnęli z kanałów. Rozstrzelali. Rysiek z Wojtkiem chodził do szkoły, na jednej ulicy mieszkali. Wojtek mu tak kiedyś obiecał, że się Joanną gdyby coś zajmie. I zajął się.


Joanna po latach dostanie zeszyt, w którym nic nie napisze. Choć ma tyle wspomnień i tak wyraźnych. Szczególnie, gdy się budzi o piątej i wie, że nie uśnie. Nawet pamięta jakie zabawki miały dzieci jej siostry. I tych chłopaków poranionych ze szpitala powstańczego, dokładnie widzi, tylko oczy zamknie. Ale do zeszytu włoży tylko moje zdjęcie. A później złamie daną mi obietnicę – że jeszcze rok – i na cmentarzu ktoś na skrzypcach zagra Marsz Mokotowa. A ja będę tam stała i zrozumiem, że dzieciństwo skończone.




******
Opublikowano w Listach 4/2014 w tłumaczeniu Vaclava Buriana.

Tekst w Listach był rozszerzony o notkę biograficzną Joanny oraz o krótką notatkę edytorską. Z notatki edytorskiej ważne jest że: zapis wypowiedzi Joanny jest edytowany w najmniejszym możliwym stopniu, na tyle, żeby styl mówiony nie drażnił na piśmie i że mi tu nie chodzi o powstanie, bohaterstwa, ale o Joannę i jej halkę.
Właściwie już tę historię znacie. Ale napisałam ją raz jeszcze - i pewnie nie raz ją napiszę. 


Bo bez Joanny świat jest puściejszy.
Już rok.

13.09.14

[nagietki i potwory]



Nagietki są kwiatkami barometrami. Prosta sprawa, trzeba posadzić takiego delikwenta za oknem, a jak wyrośnie to patrzeć z rana - jak ma płatki w dół to padać nie będzie, jak w górę, zwinięte to deszcz. Posadziłam, rosło to długo niewiarygodnie, zanim zakwitło to już kilka razy w myślach skazałam go na zatracenie. Ale zakwitł. I co? I mam najbardziej niezdecydowanego nagietka na świecie całym. Tylko w upały mówił jasno - będzie tragicznie, płatki mu tak smutnie wisiały po bokach, że wcale nie wyglądał jak nagietek. Przynajmniej wtedy wiedział, co będzie. Bo tylko pogoda się ustatkowała w jakichś normalnych temperaturach, to on nie wie co się dzieje. Połowa płatków w dół, połowa w górę, wymachuje tymi płatkami jak chorągiewką. Nawet jak za oknem jasno leje od piatej rano, to on taki na pół. Nie wiem, może postanowił być nagietkiem prorokiem i długoterminowo zapowiadać pogodę. Mówi jasno - ta pogoda podupcona jest. Dziękuję za uwagę, nagietek.

Mały potwór jest za to zdecydowany nad wyraz. Szczególnie w kwestii jedzenia. Jeść trzeba. Wszystko. Bez przerwy. Kot reaguje na każde otwarcie lodówki, na każde podejście do kuchennego blatu. Znaczy pralki, bo tyle dokładnie posiadam blatu, co pralkę. I nic, że tylko herbatę sobie robię, kocia syrena u stóp. Jem parówkę? Ukraść!. M. zostawił talerz po ogórkowej? Wylizać! Porzucona kanapka z ogórkiem? Jeść póki nie widać! Cokolwiek jest w miejscu dostępnym dla potwora, potwór bezwzględnie sprawdza, czy nie nadaje się to do pożarcia. Jak mam dość wyjca u stóp przy robieniu kanapek, to mu rzucam liść sałaty. Że głupota, kot nie je sałaty? Zapraszam i życzę powodzenia w tłumaczeniu tego Małemu.

A ja? Ja czasem siadam i wymyślam niestworzone historie o tym, co mogłabym w życiu robić. Gdzieś na końcu tego wszystkiego jest ten mały domek z ogrodem, taki raczej wiejski, ale żeby do miasta można było w miarę szybko podjechać. Bo nie umiem się w życiu zdecydować, czy bardziej pragnę przyrody na wyciągnięcie ręki, czy miasta, nawet takiego małomiasteczkowego jak teraz. Na końcu zawsze pewnie będzie stał ten domek, bo podobno mam w duszy mieszczucha, dla którego spełnieniem marzeń jest pić rano kawę na werandzie.

Myślę o tym, co mnie bawi. Co mnie ostatnio bawić zaczęło i podobno mi wychodzi i jednak jakaś zdolność, talent we mnie jest. Nic z tego nie nadaje się, żeby zarobić na życie, chyba że każdego po troszeczku. I żyć po troszeczku, chociaż czy ja na pewno dużo potrzebuję? Mieszkać gdzieś potrzebuję, jeść - ale dobrze jeść! - i potwory karmić, bo się same nie nakarmią. Znaczy tego, Misz się nie nakarmi...

Oczywiście, można założyć, że nie trzeba robić tego co się lubi, a to co przynosi pieniądz. Można siedzieć w biurze, od poniedziałku do piątku, od-do. Podobno można i dla wielu zresztą to dopiero jest pracą prawdziwą. Oczywiście, jestem zapewne dziecięciem rozpieszczonym, bo stać mnie - a właściwie matkę moją - na to, żebym pracowała 30 czy 40 godzin w miesiącu za małą kasę, bo ta mała kasa to dla mnie jedynie dodatek. Co prawda dodatek, za który jedzą potwory i za który ja jem lepiej niż bez tej kasy, ale bez tego przeżyłabym. I potwory pewnie też. Jestem dziecięciem rozpieszczonym, co bez bólu i strachu studiuje w obcym kraju, dziennie studiuje. I teraz jeszcze jest nieszczęśliwe to dziecie rozpieszczone, że miałoby kiedyś iść na ósmą do roboty. I tak pięć dni za sobą.

Ktoś mi tu ostatnio napisał, ze rzemiosło ładna rzecz, ale jako hobby. Napisał to akurat człowiek, co znalazł swoją pracę, ba, powołanie nawet, robi to do czego zdaje się był stworzonym, w dodatku wykształcił się w tym kierunku. Ja im dalej w moim wykształceniu idę, tym bardziej tylko skreślam kolejne miesiące i marzę o końcu. Kim będę po aktualnych studiach? Bohemistką. Co robi w życiu bohemistka? Cóż, powie ktoś bardzo optymistyczny, wiele rzeczy - i tu roztoczy wizję pracy pisaniem i pisania sprawdzaniem, no i tłu-ma-cze-nia pani, tłu-ma-cze-nia! Kim będę po studiach, na które planuję iść, jeśli mnie przyjmą w ogóle? Antropolożką. Z antropolożką jest podobnie, też jest wykształcona do robienia właściwie wszystkiego. Tylko babcia mawiała, że jak wszystko to nic.

Babcia, tak swoją drogą, z wykształceń posiadała maturę i całes woje życie przepracowała w administracji Politechniki Warszawskiej. Chyba jej to specjalnie nie przeszkadzało, nawet medal dostała.

Wracając do mnie, to ja wiem wiem aż za dobrze, czego nie chcę oraz nie wiem zupełnie, w czym jestem dobra. I czego tak do końca chcę. Trochę jestem nagietkiem, trochę jestem śpiącym Miszonem, a z mniejszego potwora mam jedynie miłość do jedzenia.

***

Rano tak jakoś wyciągnełam kopertę ze zdjęciami wywiezionymi z domu. Z koperty wyciągnełam moje pierwsze zdjęcia z kotami i pokazałam konkubentowi.
- Zobacz, ja do tej pory się tak cieszę jak widzę kota!
- No, zupełnie tak samo to wygląda.

Wygląda to tak:



18.08.14

[czytadła]

Dni ziwioletnie się zaczęły. I wyłączyli ciepłą wodę. Obok niedostatku szafek kuchennych to druga wada tego mieszkania, sierpniowy tydzień bez ciepłej. Nora sugeruje, że przydałby nam się również regał na książki, do sufitu taki. Ale my chyba nie z tych ludzi, regały są dla ludzi, którzy książki odkładają na miejsce, którzy wiodą życie uporządkowane, używają zakładek i nie zaginają rogów kartek. Regały są dla tych, którzy wiedzą, że w danym miejscu pozostaną, a nawet jeśli indziej pójdą - to będzie tam miejsce na wielki regał. Nie z tych my, my książki mamy wszędzie, naszych książek się szuka według klucza tam-gdzieś-jest oraz a-jak-nie-to-w-kiblu. Na jednym miejscu stoją jedynie moje książki sentymentalne. Na nie się patrzy z czułością, ale czyta się zrzadka, a jeśli już - to wyrywki, stojąc przy półce.

Ziwioletniość przyszła i z nią wróciły moje ciągoty do masła w każdej ilości, do śmietany najgęstszej wyjadanej prosto z opakowania. Ciągoty do zup, których konkubent jako zup zaakceptować nie chce. Uważa je za gęste i dziwnie słodkawe sosy, a czasem mówi o nich z całym przekonaniem "kupa". A ja czytam czytadło i cały gar takiej kupy miseczka po miseczce wciągam.

Czytadła wzbudziły niedawno moją nagłą miłość. Nagle jest jasne, jak można przeczytać książkę w dzień, góra dwa. Jedyne, czego od nich wymagam to trochę językowej zgrabności, aby prostactwem zdań nie kłuły oczu. Z dylematu język vs. opowieść coraz bardziej mi się przechyla waga na stronę historii. Jak nic będzie to kwestia tego, że lubię ludzi i gromadzę opowieści.

Jak opowieść pana od Benjiego, który dzień w dzień przychodzi do kina na piwo. Ale to opowieść na oddzielną opowieść.


----------------
przypominam, że Ucieczka ma teraz FB i można go lubić - O TU!

05.08.14

[rozgoryczenie]

Gorycz, rozgoryczenie, zgorzknienie. Gorzkich nawet ziół nie lubię, szałwię przełykam kiedy muszę, "lekarstewko nie musi być smaczne". Z tych jestem, co gorącą czekoladę z bitą śmietaną jeszcze słodzą - i obowiązkowo białym cukrem, brązowemu jakby brak tego smaku. I smutek nawet jest u mnie lekko słodkawy, sentymentami nasladlý. Z gorzkim nie radzę sobię.

Lubię wierzyć, że ludzie większość rzeczy z bezmyślności czynią. Nie z zawiści, zazdrości, z nienawiści, ale z głupoty naszej powszedniej. Że nie lubimy krzywdzić, że jeśli nie dziękujemy komuś - to przez niepamięć. Lubię wierzyć, że wszyscy jesteśmy bożymi stworzeniami, tylko niektóre stworzenia są o bardzo małym rozumku. I każdemu przecież się zdarza hipokryzja przypadkiem, hipokryzja przez nieuwagę, krytyka tego, co sami robimy, zrobiliśmy. Rzucanie kamieniem, bo gdzieś nam się winy nasze zagubiły w otchłaniach pamięci, w zwojach mózgu, na drodze między neuronami.

Lubię tak wierzyć, bo to jak do naparu na chorobę dodać łyżkę miodu.

Zapomnieli ci, którzy mnie chwalili, uprzedzić, że żadnego większego uznania mi się nie dostanie, że tu i tam ktoś zapomni dopisać mojego nazwiska, że pojawi się forma jak najbardziej bezosobowa.
Bylo objeveno.
Samo z siebie się odkryło, znalazło. 
Zapomnieli uprzedzić.

04.08.14

[kaprysik]

Taki kaprys wieczorny - Ucieczka z jabłkiem doczekała się fejsbunia. 
Po co? Chyba tylko po to, żeby mi było miło patrzeć ile osób czasem to czyta. Statystyki takie bezosobowe!

Więc - możecie lubić, śledzić, komentować i co tam jeszcze na buniu można.
(mówić jeśli nie działa)

01.08.14

[zadra]

I kiedy już z całą pewnością, całą sobą mówię, że dom jest tutaj - to ciągle, są dni, kiedy zadra w sercu, kiedy wyrzut sumienia. 

U brzegu Wełtawy cumuje barka. Na barce koncert. I śpiewa się, śpiewa się Warszawę.

Zadra w sercu, igiełka, co kłuje.


24.07.14

[kino Luna]

Stanęłam ostatnio przed kinem Luna i oskarżyłam je. Ją. Ty za to możesz, powiedziałam bohemizując, za wszystko ty możesz, że teraz jestem gdzie jestem i robię co robię. Z uśmiechem na twarzy i z miłością do miejsca oskarżałam. Przekomarzałam się z nią, bo nic nie mam jej za złe.

Nie mam jej za złe jednego zimowego wieczoru, kiedy na placu Zbawiciela tańczyły płatki śniegu. Niewiele mam w swojej pamięci obrazów piękniejszych niż na okrągłym placu wirujący śnieg, a pod nogami ciemne ślady kroków.
Nie mam jej za złe, nie mogę mieć nawet, tych wszystkich tanich poniedziałków, które spędzałam w chłodnej sali zamiast w szkolnej ławce. Te wszystkie nieusprawiedliwione godziny mogą jej moi rodzice wyrzucać, nie ja. Pulp Fiction widziany trzy razy w ciągu dwóch tygodni dzięki na lewo zdobytym darmowym wejściówkam. Przed Sylwestrem nawet wzięłam ze sobą żonglera, który stał na metrze. Kupił mi potem alkohol na imprezę i zrobił popielniczkę z puszki po piwie, które wypiłam w czasie seansu.
Nie mam jej za złe czerwcowego wieczoru, kiedy pierwszy raz zobaczyłam Jazdę. Wcześniej z dumnie uniesioną głową minęłam na przystanku tego, który podeptał mi serce w zimie. A od Jazdy się wszystko zaczęło...

Wszystko ma Luna na sumieniu, miłości moje, wagary moje. I pierwszy mój film czeski też. I wiele innych potem. Ma na sumieniu i to, choć już bardzo pośrednio i mgliście, że kiedy wybierałam studia, to Fi zapytała, czy nie mamy w tej Warszawie jakiejś bohemistyki.

Luna może też za to, że wstaję właśnie niemiłosiernie rano - bo przed dziewiątą - ledwo co jem, cośkolwiek na się zakładam i z domu wychodzę. Ulicą idę pod górę, klucz biorę, kluczem drzwi a później okienko otwieram.
Okienko z napisem POKLADNA.

07.07.14

[sztuka odchodzenia]

Pohrávám sobie z myślą, że zamykam za sobą drzwi. Zamykam starannie, a za drzwiami już nic po sobie nie zostawiam. Klucz przekręcam. Mam tę myśl coraz częściej w głowie. Niektórzy bowiem umieją odejść na raz. Pakują co ich, drzwi zamykają, nie wracają więcej. Nie należę do niektórych, należę do tych, co po  kawałku odchodzą, co rzeczy wynoszą po troszku, z nadzieją, że nikt nie zauważy. Wychodzą i wracają, jakby zapominając o wszystkich ukłuciach w mostku, o niewygodnym razem przebywaniu. Do tych należę, co się dziwią za każdym razem, że už to není jako bejvalo, do tych należę, co się tym za każdym razem złoszczą. Na siebie się złoszczą, na naiwność.

Któregoś dnia przestanę już tę myśl w myślach obracać, bo wszystko już będzie wyniesione, puste po mnie pozostanie. Przestanę na zawsze stać w rozkroku. Przestanę się na lotniskach złościć, przestanę już przy wyjmowaniu walizki myśleć o powrcocie. Do odpowiednich urzędów odpowiednie zaniosę dokumenty.

Odejsć od tego, co nazywają ojczyzną, to znaczy odejść też od od ludzi. Niektórzy opanowali sztukę odchodzenia. Ja nie. Czekam aż odejdą oni. Potem zamiotę.
Drzwi zamknę.
Klucz przekręcę.
I będę u siebie, raz na zawsze.

25.06.14

[výpisky]

Notes mi zamókł na deszczu - i od powrotu z Bratysławy żadnych notatek. Nawet stan ogródka niezapisany, niezarejestrowano, że pojawiły się pierwsze poziomki, że stoczona była kolejna wojna z mszycami, że z niecierpliwością czekam aż pierwsza cukinia dorośnie i będę mogła odświętnie ją zjeść.

26/5/14
Świat o piątej rano - przebudzenie między snami. Światło jest wtedy inne niż kiedykolwiek, niebieski świat, koncert ptasi. Jedzie pociąg, czasem auto - auta suną, dźwięk szosy, dźwięk drogi - nie aut dźwięk, ale dźwięk jezdni, po której zaraz przejedzie, właśnie przejeżdża, dopiero co przejechał samochód. Szum jezdni. Nie żebym pragnęła wstawać o piątej nad ranem, ale lubię tak między snami słuchać świata, słuchać, że oddychasz, że kot pochrapuje przy drzwiach; bosymi stopami macać kołdrę.
Później świat szarzeje, a kot mnie tyrka głową w stopy, jakby chciał pod kołdrę. To już musi być szósta, więcej aut niż ptaków.

A potem już tylko dwie notatki - pociąg do Bratysławy, pociąg z Bratysławy. Stojąc na peronie pewnie czwartym, słyszę, że wjeżdża na inny peron Širava. Chwilę się dziwię światu, Širava jest pociągiem nocnym, musi mieć duże spóźnienie. Chwilę się dziwię światu, a potem dziwię się sama sobie, że czekam przecież na pociąg o 7:40.

I sny się ciężko zapisuje, takie epickie, tak poskładane z wielu fabuł, przechodzących jedna w drugą. Czasem jeszcze zapamiętany jakiś obraz, jak pan R. z pewnej instytucji występuje w roli stewarda w czeskich liniach lotniczych. Mam sen o poziomkach;
śni mi się, że nagle hałas i biegnę, i widzę - z moich poziomek tylko jedna stoi na oknie. Wybiegam. Na trawniku, którego nie mamy, leży wyrwany płotek, oba płotki, z obu okien. Na ziemi doniczki - tylko ziemia, bez roślin. Ktoś ukradł. Budzę się i zasypiam znów i mam sen, gdzie wiem, że sen poprzedni był snem - we śnie się budzę i biegnę do okna sprawdzić - nie mam już płotków, część donic spadła, jedna gdzieś daleko na parapecie odsunięta. Z okna wygląda wszystko, że mieszkamy tak jak mieszkamy - na parterze - wybiegam w klapkach i bięgnę po schodach kilka pięter - a na dole znów mamy okna na parterze. Poziomki są, leżą, trochę uszkodzone upadkiem, poobijane owoce, wielkie jak truskawki, przejrzałe.

Albo sen o listach Jany do ojca, o mieszkaniach, w których mieszkała i które oglądam pod pretekstem chęci wynajęcia, kupna. Nawet po przebudzeniu nie wydaje mi się to głupim pomysłem, ale V Horní Stromce akurat nikt nie wynajmuje ani nie sprzedaje mieszkania na ostatnim piętrze z widokiem na Spořilov.

Pomiędzy snami, kuchnią a ogródkiem zakładam nowy plik, z nowym tytułem i piszę od nowa pierwsze zdanie. Mam półtora rok żeby dojść do ostatniego.


*o výpiskach mój słównik mówi, że to wyciąg, wypis, wyjątek oraz - co podoba mi się najbardziej - przy dělat výpisky tłumaczy ekscerpować. mi się zawsze najbardziej výpisky kojarzą z výpiskami z četby, czyli notowaniem sobie cytatów z książek. oraz z propiskami mi się kojarzą, czyli z długopisami.

25.05.14

[rzemieślniczenie]

Odkąd mam Żonę daleko, sama się robię żonowata. Na przykład wczoraj usiadłam z moździerzem i utarłam w nim własne zioła prowansalskie. Mogłam niby kupić mieszankę, ale przecież prawie wszystkie składniki są w domu. Jedyne, co dokupiłam, to cząber. A to wszystko dlatego, że na blacie stała wielka miska, po pachy wypełniona już dwukrotnie przemielonym mięsem na pasztet, które trzeba było doprawić. A mama napisała ja daję zioła prowansalskie i majeranek. Tak, robię się żonowata, te wszystkie pracochłonne domowe żarcia, te godziny nad kuchenką i później godziny nad zlewem - ale najpierw godziny obżarstwa. Trochę jakbym chciała ją dogonić, a trochę z potrzeby tworzenia. Rysować się w końcu nie nauczyłam.

Fajnie jest mieć wykształcenie - tak myślę, choć ja go ciągle tak zupełnie to nie mam - ale czasem, a nawet często myślę, że fajnie by było mieć też rzemiosło w rękach. Tylko to jest trochę albo-albo. A w tym momencie życiowym to albo drogie kursy, warsztaty, podyplomówki, szkoły tego i owego - albo nic. A chciałabym umieć coś zrobić własnymi łapami, chociaż wyplatać koszyki! Szyć samemu. Zazdroszczę tej Żoniej odwagi, jak po wszystkich tych latach dzielnego kształcenia się, dążeń nawet do kariery naukowej, że powiedziała stop - choć może to tylko przerwa? - i szyje. Z wielkich prostokątów robi kształty inne. Robi rzeczy potrzebne, nie do galerii, ale do życia. I ładne robi - w tym ja jej nigdy nie dogonię, z moimi krzywymi dinozaurami na puszkach od herbaty. Nie z moim brakiem perfekcjonizmu. 

Mieć rzemiosło. Coś w dłoniach. Coś ręcyma robić. Albo jak Nunu robić supełki, z supełków zwierzaki, a później wprawiać je w ruch. To dla mnie dalej praca ręczna jest, to dłubanie, ustawiania, sklejanie, montowanie, w ruch wpuszczanie. Rzemieślniczenie artystyczne.

Rzemieślnikiem tekstu być? Być by było pięknie, kiedyś. Tylko z kuchnią jest jakoś łatwiej.
I zjeść potem można.

28.04.14

[květen w kwietniu]

Jest květen w kwietniu.
I wszędzie są. Na ulicach, w parkach. Między kartkami dziennika Agnieszki Osieckiej, tom pierwszy młodzieńczy -
                                        - czy to warto czytać, zapiski dziewieciolatki, zapiski nastolatki, zapiski gówniarskie - ktoś pyta, czy nie jest to przerost formy nad treścią, mania wydawania, czy ma to wartość? na razie nie wiem, wiem tylko, że piszę nieprzerwanie częściej i rzadziej od tego samego wieku i że na razie między stronami suszą się kwiaty. -
                           - są też w wazonie na barze w Liberalu i wtykam w nie nos, w te bzy -
         - nie w bzy, pamietaj, lecz w šeříky, šeřík nie jest bzem, bez kwitnie później i smaży się go jak naleśniki, i syrop z niego leczy tak jak malinowy, i z niego się robi róźdżki czarownic; teraz kwitną šeříky, po naszemu lilaki, syringa vulgaris, zupełnie inna rodzina niż sambucus negra; dobrze jest znać drugi język, dobrze jest zostać przez ten język wyprowadzonym z błędu; wiedzieć -
                                                                                                  więc w šeříky, w lilaki zanurzam nos. 

Są wszędzie, jest květen w kwietniu, a ja nie potrzebuję sześćdziesięciu pięciu lat życia, tak jak ich potrzebował bohater Wielkiego piękna, ja ich nie potrzebuję, żeby wiedzieć, że nie muszę robić tego, czego nie chcę, co mnie nie bawi. I tak podejmuję życiowe decyzję.

Na oknie rośnie mięta.


-----
květen to maj, nie kwiecień, i dopiero przyjdzie, choć niby już jest.

02.04.14

[ciało]

Kiedyś pod jakimś moim zdjęciem, ktoś skomentował, że jak modelka taka ładna, to od razu fotografowi łatwiej. Bo taki Saudek na przykład... zdaje się, że pojawiło się tam nawet stwierdzenie orka na ugorze.

Więc przeglądam te Saudkowe baby. Bo to są baby, żadne tam dziewczyny, holki, to baby są, baby pełną piersią! I jak pełną, jak wielką, monstrualną. Saudkowe baby okrągłe, cycasto-dupiaste, trochę zarośnięte, a znów gdzieniegdzie pomarszczone. Saudkowe baby to Wenus paleolityczne, wydestylowana kobiecość, ecce femina!

Gdzie mi tam do nich.

Baby Saudka przedstawiają to, czym nigdy nie będę. Ja otóż będę zapewne zawsze chudą laską z ładną twarzyczką - dopóki mi tej twarzyczki nie zjedzą zmarszczki, albo mi nie obwisną policzki, bo ja to się słabo znam na tym. Będę po prostu ładną laską, niezłą dupą jak mawia konkubent. Nie jest to narzekanie, narzekanie byłoby tutaj bluźnierstwem, jest to jedynie stwierdzenia faktów. Jak fakt, że nigdy nie napiszę rozprawy filozoficznej ani nie zrozumiem więcej niż podstaw fizyki.

Należę do ludzi, którzy uważają, że ludzkie ciało jest piękne. Takie, jakie akurat jest. Możnaby z tego robić ideologię, mogłabym tym usprawiedliwiać fakt, że przestałam się malować, gdyby nie wynikało to jedynie z tego, że któregoś ranka przestało mi się chcieć, że można dłużej pospać. Że o kosmetykach wiem niewiele, a kiedy mama porzuci mnie w drogerii, to próbuję stać się niewidzialna, żeby tylko jakaś ekspedientka nie podeszła. Albo te wszystkie monologi mojego fryzjera o odżywkach, maseczkach, te jego argumenty, te wszystkie o-boże-kobieto-bo-zaraz-będziesz-stara. Będę. Każdy będzie. Czy nie mogę tego przyjąć po prostu, jako faktu oczywistego, bez wyrzutów o lenistwo, brak pracy nad sobą, niestaranie się o siebie, czy nie mogę po prostu przyjąć tego, że któregoś dnia, najzwyczajniej na świecie, będę stara?

Że któregoś dnia twarz posiekają mi zmarszczki albo obwisną mi policzki, włosy mi posiwieją, a może nawet poważnie się przerzedzą? Że rozstępy na tyłku będą coraz większe, kolanka pomarszczone, nogi już nie tak zgrabne? Że mi coś obwiśnie, coś się może roztyje, coś pomarszczy?

Jednej rzeczy nauczyłam się w ostatnim roku. Ciało przestaje być piękne dopiero, kiedy uleci z niego życie. Kiedy leży na szpitalnym łóżku, do siebie niepodobne. I nie pomaga mu potem nawet, jak je potem umyją, ubiorą, uczeszą, umalują, z powrotem wstawią sztuczną szczękę, pomalują paznokcie, obwieszą bizuterią. Nie pomaga mu wtedy już nic, leży i jest tak brzydkie jak nigdy.

Bo nie ma w nim człowieka. A ktoś źle dobrał szminkę.

30.03.14

[w infinitivie]

Jest inaczej niż było przed miesiącem, otóż więcej trzeba.

Trzeba natomiast - w kolejności chronologicznej, pomijając fakt, że wstać trzeba, zjeść trzeba - odebrać dziecko z przedszkola i dostarczyć pod adres, albo trzeba odebrać i zostać kilka godzin, mówić i słuchać, czasem czytać, czasem strofować, nawet jeśli nic to nie zmienia, potem oddać za pokwitowaniem i obowiązkowo zapalić, trzeba więc kupić papierosy; papierosy się przydają również kiedy trzeba do samego wieczora siedzieć i słuchać, raz wykładu z gramatyki, z rozkładania zdań na części, z zabijania radości z języka, słuchać też trzeba - choć można próbować się wyłączyć - teorii politycznych pani, wypowiadanych owszem bardzo przekonanym tonem, mającym się jednak nijak do rzeczywistości, potem właśnie papierosy się przydają; trzeba też wpuścić rano matki i seniorów, i najgorsze są czwartki - nie ze względu na seniorów, broń boże - są czwarktami i kiedy Holly Golithly krzyczy Thursday! It can't be! It's too gruesome! rozumiem ją tak bardzo; a kiedy już przetoczy się czwartek, trzeba jeszcze przeżyć literaturę - i można odetchnąć.

Można zająć się na dzień cały gotowaniem, sprawdzać przepisy, gotować rosół godzinami; rano na targ iść i wybierać, a popołudniu tylko ze zdziwieniem patrzeć w portfel; żegnać się z zimą ostatnim w sezonie musem dyniowym, zjeść prawie-że-na-raz pęczek rzodkiewek co miał starczyć przynajmniej do jutra, posypywać jajecznicę rzeżuchą (uprzednio lekko obrygryzioną i dobrze udeptaną przez kota);

Czasem owszem trzeba iśc do pracy i pomóc zagubionemu przy samym wejściu do sali widzowi, który zakłopotany z dziewczęciem u boku pyta przepraszam, ale jak się dostanę do tego kina Oko?

Można też pić herbatę z liści poziomki, bo tak piją wróżki leśne, driady czy inne rusałki; chodzić do parku i patrzeć, że w marcu prawie-kwitną magnolie, że wszędzie złoty deszcz, forsycje, te żółte kwiaty, które niosła Małgorzata (choć niektórzy uważają, że nie); czytać Ajvaza, bo Ajvaz pisze dla tych, którzy swoje sny zapisują, którzy sny we snach pamiętają i sny im się ze snami krzyżują, tworząc tę wiecznie ruchomą mapę świata, w którym bądź co bądź spędzamy jedną trzecią życia, i szukać w słowniku słów, i uczyć się ich;

Można i trzeba zbywać pytania o studia i uczelnię, o licencjaty, magistry i wszystko -
- życie jest bowiem gdzie indziej.

14.03.14

[piosenka przedurodzinowa]

Nauczyć się od nowa nazw zwierząt i roślin.
Kraść i suszyć, kwiaty i liście, wklejać je do zeszytu i podpisywać wspomnieniami.
Spać dużo, spokojnie spać.
Przy przebudzeniu patrzeć jak słońce zagląda do mieszkania i nacieszyć się tym, bo dzieje się tak tylko przez połowę roku.
Jeść to, po czym jest mi dobrze i co mnie cieszy.
Ugotować czasem albo i częściej coś nowego, płakać, jeśli się nie uda. 
Przejść się czasem.
Mówić psom cześć, a buldogom francuskim najsłodszym tonem przypominać, że są brzydkie.
Gdzieś się spóźnić bez stresu.
Przeklinać kiedy trzeba, bo tak najszybiej się można pozbyć złej energii z ciała i myśli złych z głowy; ludzkość przecież przekleństw nie wymyśliła bez sensu.
Złościć się na pracę i mówić, że jest najlepsza na świecie.
Pić herbatkę z bratków, bo podobno oczyszcza, a nawet jeśli nie, to smakuje nagrzanym piaskiem i latem na wsi.
Nie myśleć o tym, że odkąd umarła babcia, nie myślę o książce tak gorąco.
Planować wynajęty metr kwadratowy ogródka.
Codziennie patrzeć czy nie bazylia nie wykluła się z nasion.

Dalej nie potrzebować zbyt wiele do szczęścia i za dużo nie myśleć o przyszłości. A już na pewno nie o tej dalekiej, ani o tej co przyjdzie po lecie.

I tak dalej, i w ogóle.

07.03.14

[poezje dnia powszedniego]

Jest rano i idziemy z N. na targ. Prowadzimy swoją małą wojnę. Dzielnie odpieramy ataki przy kolejnych stanowiskach. Sprzedawcy już chyba pokazują nas sobie nawzajem i coraz bardziej rozbawieni proponują sáček, sáček - ale idźcie wy wszyscy z tymi foliowymi torebkami, plastovými taškami, na por sáček, na jedno awokado oddzielna torebka! Znów wygrałyśmy, znów mamy po kilka produktów w jednym sáčku, a niektóre nawet luzem w zakupowych torbach.

Potem jest popołudnie i wracam z uczelni. Tramwaje jakoś ślamazarnie podjeżdżają, jakoś się ciągną, zawadzają im auta. Wsiadam i się rozglądam, i chłopak przesuwa się do okna, robi mi miejsce. Się uśmiechamy. Na Letnej między burymi krzaczorami - to te krzaczory, co już niedługo zmienią się w krzewy i drzewka i inne kwitnące tałatajstwo - świeża trawa. W słoneczne dni jestem zawsze szczęśliwa na placu Strossmayera. W słoneczne dni to jest mój plac Strossmayera, z moim moim kościołem z wieżami pnącymi się do nieba. 

Albo w mięsnym. Kobieta podaje mi wołowe, kawał szpondru i pręgę. Podaje je z miłością, z podziwem na nie patrzy, jak na dzieło sztuki, jakby sama tę krowę pasała. Te wszystkie poezje všedního dne, te wszystkie poezje codzienne, to już było tyle razy, to już jest ograne i ośpiewane, lekko pretensjonalne - a jednak. Całe szczęście, że ja już wierszy nie piszę, że wyrosłam. Ja już tylko rosół gotuję. Z tych wywalczonych, beztorebkowych warzyw i z tej ukochanej wołowiny.

Zasypiam lekko, i śnię dużo, i dni trzeba organizować coraz bardziej. Chyba po raz pierwszy w życiu.

[i bądź mi drzwiami
nade wszystko drzwiami
które można otworzyć

dokořán]

02.03.14

[share week po raz drugi]

Share week to taka akcja, kiedy blogerzy wzajemnie robią sobie wirtualnego loda i polecają. Doczekałam się nawet polecenia przez Dorotę, więc skoro jestem już połechtana to idę łechtać innych.

1. Jakiś czas temu poszukiwałam przepisu na ogórki małosolne. Jasne, że posiadam Kuchnię Polską, wydanie z lat osiemdziesiątych z okropnymi zdjęciami jedzenia i że mama kiedyś pisała co i jak. Ale potrzebowałam potwierdzenia moich teorii i tak trafiła na Uwaga Babcia Gotuje. Jeśli potrzebujecie skarbnicy klasycznych i prostych przepisów, które wytłumaczone są jak krowie na miedzy i są do nich filmiki, żeby już na pewno nic nie popaprać - to jest miejsce dla was. Bo nawet jak Babcia robi ciasto francuskie to wydaje się to banałem!
Babcia od jakiegoś czasu również Piecze Chleb.

2. Dla czesko-czytających miłośników architektury i dizajnu - Expo 58. Ci, którzy po czesku nie czytają, mogą oglądać obrazki. A najlepiej jeszcze pojechać na wystawę Wojna i pokój. Była już we Wrocławiu, teraz powędrowała do Kielc. Ja czekam aż przywędruje do Czech.
Taka ciekawostka - Janek, autor bloga, jest polonistą i świetnym tłumaczem. I kiedy go poznałam aż w połowie wieczoru zgadało się, że o jejku, czytamy nawzajem swoje blogi. Ale tak to bywa w miejscach, które są potencjalnymi środkami Wszechświata.Na przykład w Ponorce w Ołomuńcu.

3. Zupełnie już nie pamiętam jak trafiłam na bloga Marioli. Ale warto go czytać. Ciągle mam nadzieje na obiecaną cieszyńską kawę. Może w tym roku...
Na zamówienie Mariola wyczarowała prezent urodzinowy dla Żony. Proszę oglądać i machać rączkami z zachwytu.

4. Lubię nowe, czasem dziwne słowa, a ze słowników najbardziej kocham etymologiczne. Dlatego polecam To Znaczy, czyli leksykon słów niepopularnych.
Dziś nauczyłam się słowa oberiba, aczkolwiek z zupełnie innego źródła.




------------------------------------------------------------------------------

*wyguglujcie se sami!

27.02.14

[sny telefoniczne]

Kiedy M. wstaje w środku nocy - choć może istnieją w wielkim świecie ludzie, którzy twierdzą, że o czwartej jest już rano; więc kiedy konkubent wstaje, aby pojechał, ja jedyne naciągam na głowę jego poduszkę, zakrywam nią kawałki światła i kawałki dźwięku, które wpadają z kuchni. Nie wiem, kiedy wychodzi, śni mi się, że zapomina telefonu i nagle ten telefon się rozdzwania. Dzwonią ludzie z pytaniem, czy PIT doszedł, czy M. już wyruszył w podróż, czy zdążył na pociąg, czy na pewno i czemu właściwie nie mogą porozmawiać z nim, tylko muszą ze mną. 

Między tym z zastrzeżonego dzwonisz do mnie. Stoję na środku pokoju zszokowana jak nigdy i cicho pytam, że ale jak to. Tłumaczysz mi, że nie było łatwo i że ktoś tam musi siedzieć i podtrzymywać dla Ciebie połączenie, więc mam mówić. Więc mówię, relacjonuje moje życie ostatnie, i że M. wyszedł bez telefonu, na który właśnie dzwonisz, i nagle jest w słuchawce zbyt cicho - i halo, halo, jesteś, postukiwanie, jakby cokolwiek dawało postukiwanie słuchawki. Najpierw jesteś, tylko że słuchasz, uspokajam się i mówię dalej, jednak znów zapada cisza i Twój głos już nie wraca.

Rano piszę do M., który ma internety w pociągu, czy wziął telefon.
- Bo śniło mi się, że nie wziąłeś i babcia na niego dzwoniła do mnie. Tak zaświatowo.

Rano też stwierdzam, że całą pościel konkubencką ściągnełam na moją połowę łóżka i tak pod tym wszystkim spałam. Robię tak coraz częściej, gdy wyjeżdża.

26.02.14

[dzierganie snów]

To był jakiś drugi dzień świąt lub dzień zaraz po świętach. Dostałam od A. druty i przyszłam za mamą, żeby mi pokazała co z tym. Odparła, ze to strasznie proste - zresztą, co dla mojej matki nie jest proste? i zaczęła dzierganinę. Prawe oczko, lewe oczko, banał moja droga.
- Ale szkoda, że nie wzięłaś się za to wcześniej, babcia to cuda robiła na drutach, by Ci pokazała...
I jak miałam jej powiedzieć, że pierwszą potrzebę wzięcia do ręki kłębka wełny poczułam zaraz po jej telefonie o tym, że jesteś w szpitalu. Przy sprzątaniu nie znaleźli ani włóczek, ani drutów*. Przestałaś to robić już dawno, więc czemu miałoby to tam być? Chociaż z drugiej strony byłaś pierwszym chomikiem naszej rodziny. Teraz jestem nim ja.

Dziś mi się śniłaś. Podobno nikomu innemu się nie śnisz, tylko raz przed miesiącem tacie pochwaliłaś pogrzeb. Siedziałaś dziś z drutami i wyrabiałaś jakieś cuda. Całą siatę kłebków, kłebuszków i kłebuchów miałaś. I jakieś podziwne druciki, krótsze i dłuższe, takie i śmake - niektóre chyba nawet nie istnieją poza pokojem z mojego snu. A potem zaczęłaś opowiadać, a ja wyjęłam ten notes, który Ci kiedyś dałam i zapisywałam puste strony brakującymi fragmentami Twojej opowieści. Jest ich dużo, dziś zdążyłyśmy tylko  dwa, czeka nas jeszcze dużo pracy.

Rano już nie pamiętałam o czym opowiadałaś, a notes na moim biurku jest tak samo pusty jak w chwili kiedy dałam Ci go przy wielkanocnym stole. 







*chyba że ten drut, który dostałam w paczce z książkami był Twój. na pytanie czemu wysłali mi pojedyńczy drut, tata odpisał: To jak klaskać jedną ręką, nie? Witamy w świecie rodzinnego humoru.

17.02.14

[podział dni]

[sobota wieczór]

Dni dzielą się na te, kiedy wstaję wcześnie i na te, kiedy jemy śniadanie o 13. Wszystko to dzieje się mniej więcej regularnie. Trzeba wstać rano we wtorek i wpuścić matki z dziećmi na film. Trzeba wstać rano w czwartek i wpuścić emerytów. Jeśli chodzi o te dwie grupy to walkę o moją sympatię wygrali już dawno emeryci. Właściwie mogłabym pracować tylko i wyłącznie na seniorskich seansach, ale wtedy pracowałabym jedynie osiem godzin w miesiącu i kokosów by z tego nie było. Nie żebym miała teraz jakieś  kokosy z pracy w kinie, ale coś ładnego to już mogę sobie kupić. Teraz właśnie myślę, jak tu powiedzieć panu z uczelni, że nie mogę przyjśc na jego wykład, o który się tak wściekałam, że go w zeszłym semestrze nie mieliśmy, że byliśmy skazani jedynie na ćwiczenia z tą durną babą, która jest moją promotorką, więc jak mu wytłumaczyć, że w tym czasie muszę być z moimi emerytami.
(notatka: w zeszłym tygodniu przyszli tylko niecharakterystyczni stali bywalcy, w tym tygodniu brakowało Pani z Basetem, a Pani z Kartą się spóźniła, zresztą Elegancka Starsza Pani też przyszła później i nie miała czasu na kawę)

Dziś w nocy śniło mi się, że upiekłam roladę. Taką jak robi moja mama, chociaż nie jestem pewna, czy miała polewę czekoladową. Na pewno była z malinami. To trochę dziwne, że ją upiekłam, bo nie posiadam blachy odpowiedniej do zrobienia biszkoptowego spodu (czy w ogóle możemy mówić o spodzie w przypadku rolady?). Maliny mnie nie zdziwiły, resztkę z lata trzymam w zamrażarce. Znaczy trzymałam, bo właśnie pieką się muffiny.

[niedziela rano]

Wieczorem, kładąc się spać, mówię:
- Zostaw mi jednego muffina*
- Haha, chyba Cię pojebało.
Kiedy rano wstaję robić kawę, ostatni jeszcze leży na blasze. A jednak pojebało.

[poniedziałek]

Dzień z tych, kiedy nie trzeba wstawać wcześnie. Jest właśnie za siedem trzynasta i dojadam śniadanie. Co prawda przed śniadaniem zdążyłam wyjść na targ, zrobić zakupy, w trakcie których zgubiłam i znalazłam listę nabazgraną na odwrocie czegoś, wrócić i nastawić wywar na zupy. Będą dwie. Będzie jarzynowa, której wcale nie lubię, ale od jakiegoś czasu mam ochotę i podejrzewam, że trzeba spełnić pojękiwania organizmu, że to znak. Będzie kapuśniak, którego nigdy nie robiłam, i też nie lubię, ale też mam ochotę, ale przede wszystkim trzeba uszczęśliwić konkubenta. Więc jest już za cztery trzynasta a ja dojadłam śniadanie. To jest też dzień z tych, kiedy do naszego pokoju rano wpada słońce, udaje, że jest lato. Nieprawda, jest wiosna.

Oprócz chęci na zupy, których nie lubię, mam też chęć na powieść, których nie czytam już od dawna. Nie że w ogóle nie, ale niezbyt często. Jak się napatoczą. Jak trzeba coś połknąć między czymś a czymś. Przez wieczór, noc i poranek sobotnio-niedzielny przeczytałam Baśń Bergtssona. Książkę, którą mam przypadkiem, jako dodatek do. Pojawił się głód powieści, ale nie powieści klasycznej, powieści nowej, zaskakującej i żebym niezbyt szybko wymyśliła zakończenie. Takich książek potrzebuje, jak się czyta kiedy ma się lat piętnaście czy szesnaście i się czuje, że się spotkało coś wyjątkowego, prawdę o świecie się odnalazło. Takich książek potrzebuję, które będę czytała tak, jak pierwszy raz czytałam Grę w klasy. 

Bardzo możliwe, że takich książek już nie ma, bo ja już tak czytać nie będę i nie głód mnie chwycił a sentymenty.



-------------------------------------------------------------------
*problem rodzaju gramatycznego muffina zostawiam polonistom. dla mnie muffiny występują w dwóch rodzajach - są muffiny zajebiste i muffiny zjedzone.

18.01.14

[jabłka]

Zima składa się z jabłek; nic lepszego już na targu nie oferują, nawet dynia we wszystkich postaciach się przejadła. Może poza musem, ale mus też jest dyniowo-jabłkowy. Jabłka zimowe muszą być słodkie, bo mają osłodzić brak wszystkiego: brak słońca na przykład. Z tego samego powodu inni jedzą cytrusy, te wszystkie świąteczne pomarańcze i mandarynki, te herbaty zimowe i wina grzane. Jabłka kupuję więc słodkie i czerwone; idaredy, rubiny, szampiony, melodie. Melodie się już niedługo skończy, portale  sadownicze poinformowały mnie, że tę ukochaną odmianę da się przechowywać do końca stycznia tylko. Smucę się, bo Melodie, choć zupełnie inna w smaku, zastąpiła mi malinówki, których tutaj ze święcą szukaj i nie znajdziesz. Pozostałe wytrzymają dłużej, zapłać panbůh.



'Nawet takich książek-katedr, jakie się wydawało kiedyś, pisze Pavel Vilikovský już dziś nie znajdziemy; dziś się wydaje te takie nowoczesne kościoły: piękne z wyglądu, jasne i przytulne. Da się w nich przyjemnie posiedzieć, ale wierzyć się tam nie da, tak pisze pisarz, a ja nabieram ochoty do długiej listy książek dołączyć i jego. Od początku roku nie kupiłam żadnej książki, nawet ebooka, zamierzam najpierw doczytać to, co leży. A leży Springer, a leży Myśliwski, a leży, a leży. Notes mi się zapełnia wcale nie powoli tytułami, które przeczytałabym już-teraz. A tu jeszcze przyszedł mailem sylabus na nowy semestr, na literaturę, i dziwy panie dziwy, w końcu jest co czytać, w końcu te wiecznie odkładane Kacice* i Samotności, zlatá šedesáta i undergroundy w poezii..

Z aktualnych pomysłów na życie po licencjacie - magisterka z etno-antropo. Jestem kopalnią nieżyciowych pomysłów.

-----------------------------------
*swoją drogą polski przekład tego słowa jest tak cudny, że Katyně mi w ogóle nie wchodzi do głowy

16.01.14

[z notatnika kasjerki kinowej, projekcje poranne]

Przychodzę i nie działa klawiatura. Nie wiadomo dlaczego. Przychodzi M., kompterowa złota rączka, patrzy, grzebie i mówi - nie działa. Nic panie, klawiatura ekranowa, hasło do systemu i dalej na całe szczęście potrzebna tylko myszka. Otwieram okienko. 

Przychodzą nowi. Poznaje się ich bardzo łatwo - nie noszą drobnych i proszą o miejsce bardziej z tyłu, z przodu, na środku, obok tej pary przed nimi. Ci, którzy już byli, ale nie bywają, na wszelki wypadek dopytują się kiedy wręczam im bilety - siedzi się jak się chce? Dokładnie tak się siedzi.

Jest i pani z basetem. Przychodzi od niedawna, tak może dwa miesiące. Może trzy. W każdym razie w lecie jej nie było - albo nie miała baseta. Baset jest niezbyt szczęśliwy, kiedy zostawia go przy stoliku i podchodzi do okienka kupić bilety. Poszczekuje, a ona mu wygraża, że jeszcze raz i! a on radośnie jeszcze raz.

I jest i ta starsza pani, jak co tydzień. Należy do tych starszych pań z perfekcyjnie białymi, ale wciąż gęstymi włosami. Krótko ścięte, oczywiście. Daje mi równo moje 60 koron i siada przy stoliku. Dziś ma lekki biały szalik, może nawet bardziej chustę? Czeka na Panią od Karty.

Wpada kilku młodych. Zawsze trochę zagubieni na projekcjach dla seniorów, ale dziś jakoś mniej. I mają drobne. Nienawidzę młodych, wpadających na film za 60 koron, płacących tysiącem. Gorsi od nich są tylko panowie w wieku powiedzmy średnim, którzy ignorują pytania o drobne, a jeszcze bardziej ignorują swoje partnerki i żony oferujące się, że poszukają. Nie, nie kochanie, pan i władca wciśnie tej małej kasjerce banknot z trzema zerami, bo potrzebuje rozmienić, koniecznie. Najpewniej na parkomat.

Stali bywalcy noszą drobne. Wiadomo, najlepiej jak się ma monety 50 i 10 koron, ale ważne są też dwudziestki. Jak już się nie ma dokładnie - jak miała dziś pani, sześć razy dziesięć, czy pan trzy razy dwadzieścia - to do stówki czy dwusetki warto mieć te dziesięć, pomaga.

Pięć minut przed rozpoczęciem filmu Starsza Pani dopija duszkiem kawę (duża z mlekiem), ustawia filiżankę na spodeczku, spodek na tacce, zaraz obok dzbanuszka na mleko i łyżeczki. Wstaje i odnosi tackę na bar, a przecież nie musi. Dokładnie w momencie kiedy wraca do swojego stolika, przed moim okienkiem wyrasta Pani z Kartą.
- Jeden, kartą, na přiložení
i podaje mi żółtą kartę. Pani z Kartą należała kiedyś do znienawidzonej grupy ludzi bez drobnych, bo zawsze w drodze do kina wyciągała tysiąc koron z bankomatu i wręczała mi, ku mej rozpaczy. Odkąd wprowadziliśmy płatność kartą, już nigdy nie zapłaciła gotówką. Podkreśla, że karta jest "na przyłożenie", bo ma jeszcze drugą, zwykłą czipową, czarną. Informuje mnie o tym od czasu, kiedy w porannej nieprzytomności z przyzwyczajenia kilkakrotnie przykładałam czarną kartę do terminalu - i nic się nie działo. 
Oddaję kartę, wydruk, bilet. Starsza Pani stoi już obok Pani z Kartą.
- Pięknie to macie načasované, zgrane w czasie.

O 10.01 33 sprzedane bilety. Po rozpoczęciu filmu jeszcze trzech spóźnialskich. Pana z taškou nie było.

06.01.14

[insze]

W obcym mieście iść aby się zgubić, ale jednak wiedzieć dokąd - choć miejsce, do którego zmierzamy pochodzi z miasta innego. Iść i dojść do celu, chociaż ten cel wygląda inaczej niż jak go znamy, ale i tak wyraźnie jest ze struktury obcego miasta wyjęty. Nie że granicami konkretnymi, że naznaczony jakąś linią, zwyczajnie należy wejść w zakamarki i zakątki aż wyjdzie się w końcu - na placyk, na podwórze, do uliczki zupełnie obcej, gdzie jednak znajdziemy przystań. Bo chyba tak nazwać należy to miejsce znane, i tak właśnie idąc budapesztańską ulicą wchodzę w uliczki wąskie, wcale do niego niepasujące, ba, uliczki tam nieistniejące i wychodzę na trójkątny placyk, jakby z Budapesztu mi znany, ale jednak bardziej toskański - lecz to nieistotne, bo znajduję tam moje miejsca, kino moje, kawiarnie, mieszkania znajome. I wyglądają zupełnie inaczej, ale są nimi, dokładnie tym są, czego gubiąc się szukałam - i na tę chwilę znów jestem w domu. Herbatę wypijam, jedzenie najulubieńsze zjadam i wychodzę. Wychodzę, gubię się celowo i konkretnego celu szukając i znów jestem na ulicach Budapesztu.

Takie rzeczy oczywiście w snach tylko, ale czy czasem nie naprawdę? Czy czasem w miejscu najbardziej odległym nie znajduje się kopii przez kalkę robionej swoich miejsc najbliższych, kopii nie z fizycznego wyglądu, ale z uczucia bliskości doświadczanego od progu, przejście od obcości zupełnej do przecież-to-jest-zupełnie-jak-...! i tak dalej. Z ludźmi to samo. 

W snach wszystko insze jest, ale właściwie identyczne.



05.01.14

[ptaki i wiśnie]

W grudniu śpiewają ptaki i kwitną wiśnie. Są owszem dni, kiedy chce się zniknąć, z kołdrą się zlać w jedno, w poszewkach i poduszkach się utopić, zostać tylko miękką warstwą nocnej koszulki na zmuchlanym prześcieradle. Tak bywa zawsze, przez rok cały dni takie przychodzą, takie poranki, kiedy trzeba to wszystko porzucić, narodzić się na nowo, wygrzebać się jak Wenus spod tych warstw, tylko nigdzie takich chórów powitalnych i cherubinków. Ale cała ta zima jakby niezimowa i przechodzi sobie nie pozostawiając jak na razie bólu mrozu i śniegów, oddala dziecięcy koszmar zamarzniętego miasta. I jest styczeń, i pościel odrzuciwszy, siedzę w kuchni i ptaki śpiewają dalej. Nie wiem, co za ptaki, w ptakach jeszczem gorsza niż w roślinach. Niby mnie na wsi chowali, ale jednak, miastowe dziecię, pojęcia nie mam jakie to ptaki mogą śpiewać kiedy o północy zmęczona wracam z pracy, a jakie teraz przedpołudniowo, i czy to mogą być jedne i te same, czy całkiem inne.



01.01.14

[czytanie 2013]

Z podsumowań wybrałam sobie książkowe. Szczególnie, że jedna książka mi się dziś śniła, to przecież znakomity argument.

Według lubimyczytać oraz goodreads w tym roku przeczytałam 44 książki. Jeśli dodać te przeczytane na uczelnię, mogłoby się zebrać koło 50. Myślę, że to przyzwoity wynik, mniej więcej książka tygodniowo. A ile zaczętych i czekających na skończenie! Drugiej pięćdziesiątki to z nich nie zbiorę, ale dwadzieścia na pewno. Porzucam książki z różnych powodów. Bo mnie nudzą. Bo czytam ich za dużo na raz. Bo zacznę, zapomnę i zagubię w mieszkaniu. A potem trzeba odnieść do biblioteki, albo znajdują się na X stronie w kundelku, gdzie już tak często nie zaglądam. I tak dalej, i tak dalej.

Tak sobie wymyśliłam, że z przeczytanych w 2013 wybiorę dwie najmocniejsze. Czemu akurat dwie? Bo z fikcji i nie-fikcji.

Na początek non-fiction. Trochę tego było. Na początku roku wyczekiwałam ebooka Miłości z kamienia Grażyny Jagielskiej. Papuszy, która w końcu wyszła w sierpniu, wyczekiwałam już dużo wcześniej i zawiodłam się jedynie w jednej kwestii. W długości, bo książka przeznaczona na trasę Praga-Toskania* skończyła się już w Ferrarze. Bukareszt, debiut Małgorzaty Rejmer, choć ma kilka niedociągnięć i jakość spada w części współczesnej, to jednak potencjał jest. O Springerze to nawet nie mówię, to jasne. Ale żadna z nich nie była tym najmocniejszym doświadczeniem, tym co pozostawiło niepokój w głowie i sprawiało ból w czasie czytania. Żadna z nich nie jest książką, która mi się dziś nad ranem przyśniła.

Moim naj z literatury faktu na rok 2013 jest Jutro przypłynie królowa Macieja Wasilewskiego. Nie umiem napisać recenzji, co jakiś czas otwieram zakładkę z tą książką na lubimyczytać i ciągle nic. Jestem zdziwiona brakiem nagród. Naprawdę.

A co fikcja? Więc fikcji nie czytam zbyt wiele, w tym roku dałam się głównie wciągnąć w Pieśń lodu i ognia**, chociaż w ostatnim tomie się poddałam, zmęczyłam i odłożyłam. Nadrobiłam trochę Tokarczuk i żadna z powieści nie zrobiła na mnie wrażenia takiego jak Bieguni. Przeczytałam nowego Wiedźmina i zapłakałam.

Właściwie skłamałam, że wybrałam dwie książki. Wybrałam trzy, bo w kategorii fikcja nie umiem się zdecydować. Poza tym będzie też trochę równouprawienieniowo, pan pisarz i pani pisarka. W kategorii fikcja za rok ubiegły na nagrodę za największe pierdolnięcie zasłużyli sobie Szczepan Twardoch z Morfiną i Patrycja Pustkowiak z Nocnymi zwierzętami. Polecam obie. Najlepiej w zestawie.


Byłoby na tyle. Czekam aż z Warszawy przyjdą pocztą książki, które nie zmieściły się w walizce. I muszę zrobić porządek na półce z książkami kucharskimi. Właściwie książki kucharskie stają się moim drugim naj gatunkiem po non-fiction. Właściwie to trochę jej takie non-fiction..

---------------------------------------------------------------------
*jak wiemy z Pragi do Toskanii najlepiej jeździ się przez Ołomuniec
**ej, wiecie, że dostałam na Gwiazkę książkę kucharską Uczta lodu i ognia? ej, wiecie, że jest zajebista?