15.11.15

[tata mówił, że od szycia bolą plecy]

Na grafomanię cierpiałam od zawsze, najpewniej od momentu, kiedy mama nauczyła mnie pisać. W przedszkolu prosili, żeby nie uczyć dzieci czytać i pisać zanim pójdą do czwartej grupy. Potem byłby tylko problem, dzieci by odstawały poziomem od reszty, a co gorsza - nudziłyby się. A znudzony kilkulatek to dla przedszkolanki tragedia. 

Moja najwspanialsza matka miała to w dupie. Po pierwsze dlatego że uważała, że jej dziecko jest inteligentna - co gorsza, uważa tak nadal - i nie będzie go ograniczała ze względu na mniej udane przedszkolne egzemplarze. Po drugie dziecko, które większość czasu spędza z książką albo ze stertą papierów jest o wiele praktyczniejsze. Szczególnie jeśli właśnie w tym momencie jest w drodze kolejne.

Pierwszą książkę napisałam mając lat pięć albo sześć. Tak to z wujkiem nazwaliśmy - książka. Siedzieliśmy przy jego komputerze, wtedy jedynym w rodzinie, i tworzyliśmy moje pierwsze dzieło. Było to kilka stron w wordzie, z dużą ilością wordo-obrazków przedstawiających zwierzęta. Nie mam pojęcia, co o tych zwierzętach nawymyślałam. Podejrzewam, że nic specjalnie bajkowego, wujek był jeszcze praktyczniejszym człowiekiem niż moja matka. Powiedział mi wtedy, że każda porządna książka powinna mieć dedykację. Jakakolwiek była treść tego wytworu, była dedykowana Joannie Militz. Właśnie tak - żadnych babcibabci Joasi - wujek był również człowiekiem raczej poważnym.

Obawiam się, że to arcydzieło mojego dzieciństwa może jeszcze gdzieś istnieć. Podobnie jak moje wiersze o kotach pisane w podstawówce, aczkolwiek co do nich mam nadzieję, że jednak padły ofiarą jakiegoś wielkiego sprzątania, w które była zaangażowana moja praktyczna - i pedantyczna - matka.

Tak czy inaczej - pisanie było mi pisane. Zapisane stosy notesów, na które M. patrzył ze zgrozą, kiedy pakowałam je do kartonu przed wyjazdem do Pragi. Wylewy słów, które strużkami lub wodospadami płynęły w internetowe otchłanie, odkąd w wieku lat czternastu odkryłam blogi Filipinki. Nowe i nowe pliki w wordzie, wieczne notatnikowe 'bez tytułu'. Smsy, fejsbuki, słowa, słowa, słowa. Nieustannie.

Przed pół godziną wrzuciłam trzydzieści stron korekty mojej książki pod stół. Rano, kiedy do niej usiadłam, po dziesięciu minutach poszłam sprzątać kuchnię. Przez dwie godziny. Odkąd tu mieszkam, kuchnia nie była nigdy tak czysta.

To jest część pisania, o której wam rodzice nie powiedzą. Skarżenie się na pisanie, na niemoc twórczą - to wszystko jest nieodłączną częścią tego procesu, jak posiadanie kota na wszystkich swoich ubraniach, nawet tych świeżo przyniesionych ze sklepu. Bolące plecy po kilku godzinach siedzenia. Tysiące wymówek, żeby oderwać się od klawiatury i tysiące godzin, kiedy opowiadacie wszystkim jak jest to straszne. Obsesyjne sprawdzanie ilości znaków i nagradzanie się za każdą kolejną stronę - najlepiej ucieczką jak najdalej od komputera. Płacz, krew, zgrzytanie zębami, pełne popielniczki. Wszystko banał.

To uczucie, kiedy dopiszecie ostatnie zdanie, ta chwilowa ulga zmieszana z zakłopotaniem - skoro skończone, to co dalej? Iść na spacer, iść się upić, iść spać? I na co się skarżyć? Kilka dni z uczuciem oswobodzenia... pozornego.

Przychodzi korekta i znów - płacz, krew, zgrzytanie zębami, kartki papieru rozrzucone pod stołem. Ja już tej książki, kurwa, nie chcę..!

Žádné komentáře:

Okomentovat

Podpisz się pod komentarzem. Szczególnie jak masz coś mądrego do napisania (a na pewno masz).To nie jest trudne.