Coś się we mnie zmieniło. Spędziłam tydzień czytając Do latarni morskiej Virginii Woolf - i dawno się tak z lekturą nie męczyłam. Mam kilka zakreślonych cytatów i jedną część, mam wrażenie, że najkrótszą - Czas płynie - które mi się podobały. Przez resztę chciałam tylko przebrnąć. Nie było w tym czytaniu nic z zachwytu nad Panią Dalloway, którą połykałam, czułam, która mnie zdanie za zdaniem uszczęśliwiała. Drażniła mnie postać pani Ramsay - a przecież to podobno piękny portret matki, macierzyństwa, postać pozbawiona egoizmu - a ja nie mogłam wytrzymać jej zmian opinii o ludziach, którzy ją otaczali; jak jednocześnie nie znosi kogoś, a za chwilę się nad nim lituje. Do szału mnie doprowadzała, że jakby nie dopuszczała do świadomości innych modeli życia - malarki Lily, która postanowiła zostać starą panną i która "nie może przecież traktować tego malarstwa poważnie"*. Albo jej stosunek do męża - chociaż to może najmniej, bo przecież tak jest w związkach, tak człowiek ma w swojej głowie, że raz by zabił na śmierć drugą połówkę, a raz się nurza w czułości, w zachwycie. Na chwilę polubiłam Lily, chyba przez to jak o niej myślała pani Ramsay, co wydawało mi się tak nieznośnie krzywdzące. I ten stosunek Lily do swojej pracy, że nieważne, że się z tym męczy, że się zadręcza tym, jak obraz w jej główie nie odpowiada temu na płótnie, że ktoś jej powiedział, że kobiety nie powinny ani pisać ani malować; i to nic, że Ramsayowie jej obraz powieszą w jakimś mało istotnym miejscu w domu, albo w ogóle zwiną i schowają - dla Lily mogłam Do latarni doczytać - ale i tak mnie wkurzyła na końcu, jak mówi o sobie, zasuszona stara panna - jakby przyjęła to spojrzenie innych...
Coś się więc zmieniło we mnie przez te trzy lata o zachłyśnięcia Panią Dalloway - strach teraz otworzyć tę książkę, bo może ta chwila w czerwcu już nie wywoła tego stanu błogości? - zmieniło się coś wyraźnie i sama nie wiem, czy na złe, na dobra czy tylko na inne...
-----------------------------------------------------------
*cytat z pamięci