29.08.12

[w sercu kurczaka]

Słowenia kształtem przypomina kurczaka. Patrząc na mapę nie przyszło mi to w ogóle do głowy, ale na miejscu szybko mnie uświadomiono.

- Niby czemu mam jechać z głowy kurczaka do jego dupy?! - czyli miłość na odległość w Słowenii. Nastja mieszka przy granicy słoweńsko-węgierskiej, jej facet na drugim końcu kraju, przy granicy z Włochami.

- Nie będę do niego jechać. Jest w dupie!

Lublana leży w sercu kurczaka. Albo w żołądku. W sumie to słabo znam się na kurczakowej anatomii.

Mały kraj, małe miasto, mały świat. Po 15 godzinach podróży i dwóch kolejnych oczekiwania na Ksenję w końcu wchodzimy do jej mieszkania. I kogo widzę? Lolly! Lolly jest Australijką, którą poznałam rok temu pod Pragą, na weselu, na którym znalazłam się całkiem przypadkiem, zabrana przez jedną couchsurferkę. Australia może sobie być tysiące kilometrów stąd, ale w miniaturowej stolicy kurczakowego kraju spotykamy się bez problemu.

Lju jest przytulna. Przyjechałam tutaj obejrzeć architekturę Plečnika, na zdjęciach wyglądała dumnie i trochę monumentalnie. No i te jego prace na praskim Hradzie. Na miejscu okazuje się, że to wszystko jest owszem dumne i plecnikowo starożytne, ale .. małe. I jest w tym urok, tak jak są urocze małe kociaki albo różna zwierzątka-miniaturki. Nawet aleja w parku Tivoli, która na zdjęciu wyglądała tak dostojnie okazuje się być po prostu alejką.

- Co to za kanał w środku miasta? - pyta M. oglądając zdjęcia.

- To Ljubljanica, kochanie, taka rzeka....

Lju jest też prawdziwa. Nie znaczy to, że budynki w centrum się sypią, tynk spada turystom na głowy (choć w ogródku jednej z kawiarni wisiała karta POZOR! Omet odpada!). Tylko Lju nie jest jak Praga, na błysk i złoto, wypucowane, z pastelowym tynkiem, turysto zachwyć się! Są małe zakątki, gdzie domy są jakby bardziej szare, trochę pomazane. Ale Lju ma też świetne pomysły - lanovka na Zamek w postaci przeszklonej skrzynki, z której widzisz miasto, ławeczka nad rzeką - drewniane schodki nad samą wodą, zacienione winoroślą.

Muzeum Architektury i Designu znajduje się 20 minut autobusem od centrum. To daleko. W dodatku - na blokowisku. Gratuluję osobie, która wpadła na pomysł umieszczenia tej instytucji właśnie tam. Pomysł sam w sobie dobry, wykonanie słabe. Godzina spędzona na błądzeniu po całym Fužine w poszukiwaniu Muzeum w pełni upoważnia mnie do stwierdzenia, że widziałam Lju alternatywną. Swoją drogą - już drugie Muzeum Architektury, które mnie zawiodło. Chyba w końcu założę własne.

-Czeski dla Słoweńców brzmi jak mowa dziecka - mówi Andreja, która spędziła rok na Erasmusie w Pardubicach. W knajpie puszczają w kółko MTV Unplugged Nirvany, pijemy Union, lublańskie piwo. Jest lepsze niż moje wspomnienia o polskich piwach, ale nie tak dobra jak czeskie. Andreja wspomina trzy wizyty we Wrocławiu, piwo Ciechan i szaleństwo Euro 2012. Nie rozumie jakim cudem nie pozabijaliśmy tych wszystkich Czechów, którzy byli wtedy w Breslau, po tym jak czeska reprezentacja nas pokonała. Po Unionie nie decyduję się na Laško, drugie słoweńskie piwo. Wybieram Bernarda i po pierwszym łyku postanawiam czeskie piwo pić tylko w Republice.

Okazało się, że samotne podróże znoszę nie bardzo i lepiej czuje się w drodze niż w miejscu docelowym. Może w końcu doczytam Kerouaca.

23.08.12

[dual]

Dobrze jest przyjechać do kraju, o którym prawie nic się nie wie. Myśli wtedy cichną i stają się bezużyteczne. Wszystko trzeba zaczynać od nowa. W kraju, o którym prawie nic się nie wie, pamięć traci sens. Można porównywać kolory, zapachy albo jakieś nieokreślone wspomnienia. Życie robi się nieco dziecięce i zwierzęce. Rzeczy i zdarzenia coś przypominają, ale koniec końców nie stają się czymś więcej, niż są w istocie. Zaczynają się dokładnie tam, gdzie je zauważamy , i zaraz znikają, przesłonięte następnymi. Tak naprawdę pozbawione są znaczenia. Składają się z pierwotnej materii, która dotyka wpradzie naszych zmysłów, ale jest zbyt lekka, zbyt delikatna by mogła nam dać jakąś nauczkę.
[Andrzej Stasiuk, Jadąc do Babadag]

Stasiuk tak pisze o Słowenii. Czasem mam wrażenie, że o Słowenii wiemy jeszcze mniej niż o Słowacji, która jest czarną dziurą na naszej mapie. Kiedy mówię, że jadę do Lublany, mój syn mówi mi wprost, że jest chujowa, że cały ten kraj jest chujowy i mógłby całkiem dobrze zniknąć z mapy i byłoby nawet lepiej. Kiedy mówię, że spędzę w tym mieście trzy dni, szefowa pyta co tam będę robić, bo miasto owszem ładne, ale małe, obejdziesz w parę godzin. Kiedy czytam książkę o historii Słowenii, wersja zwięzła, całe wieki na 130 stronach, to w niektórych miejscach ta historia wydaje mi się znajoma, podobna do historii czeskiej. Kiedy przeglądam pożyczoną książkę do słoweńskiego, zastanawiam się kim są ci ludzie, co to jest za naród, który w języku zachował liczbę podwójną i w najlepsze jej używa.

Nie lubię jechać i nie wiedzieć. Możliwe, że to przyjemne, tak usiąść i patrzeć i stwierdzać zwyczajnie, że ładne, że nieładne, że ceny jakieś takieś. Możliwe, że tak wypoczywa umysł, odczepiony od wszystkich tych pytań, od zastanawiania się czyj to pomnik, ach, zrobić zdjęcie, bo niebrzydkie. Podobno można przyjechać i do większych miast, można proszę państwa przyjechać do Pragi i na recepcji hostelu zapytać A co można właściwie w tej Pradze zobaczyć?.

Zdaje się, że się zafascynowałam miastem, o którym słyszę, że jest chujowe albo po prostu małe, chociaż architektura ładna. Może to jest mój upór ośli i teraz pojadę tam, spędzę długie godziny w podróży, żeby tylko sprawdzić, czy przypadkiem to nie jest całkiem fantastyczne miejsce na ziemi.

No i ten język z tą liczbą podwójną...

13.08.12

[zapiski przed-podróżne]

Podróż. Właściwie od roku jestem usadzona. Wyrwałam korzenie z jednego miejsca i całkiem nieźle przyjeły się na nowym. Podróże już nie są tymi podróżami, tym włóczeniem się i nabijaniem kilometrów pociągami, książkai zczytanymi na trasach Warszawa-Praga, Wrocław, Kraków, to już nie jest to krążenie w kółko, byle być w ruchu. Teraz to jest jedynie wsiąśc w pociąg i jechać 9 godzin trasą znaną jak żadna inna, tą trasą, co niektórzy czasem się pytają czy jadę do domu, och jak oni nie wiedzą, że do domu jest w tym zupełnie odwrotnym kierunku niż oni myślą. Tylko tyle, to żadne podróże, to jedynie przetrasportowywanie się.

Podróż. Może podróżą było wsiąść w autobus i spać pięć godzin, żeby obudzić się u Żony? Na pewno podróżą było jechać nad morze, trasą okrężną, bo akurat tego dnia był wypadek na trasie, właśnie na tej trasie, która wiozła mnie nad morze. I do Żony. Tak, do Żony to są podróże, bo się je planuje z przejęciem, z wyprzedzeniem i się czeka.

Morze. To ciekawe, że nigdy nie lubiłam leżeć na plaży i się smażyć. Opalanie, czynność całkowicie dla mnie niepojęta, czynność, która kojarzy mi się głównie z tym, że mi nie wychodzi i przychodzą nieprzespane noce, bo nie ma kawałka ciała, który nie piecze. To dziwne, że przy całym uwielbieniu do wody, do leżenia w niej, włażenia, pluskania, że nigdy nie nauczyłam się pływać. Czasem mi się śni, że pływam, ale tak samo czasem mi się śni, że kieruję samochodem i odróżniam prawą stronę od lewej. Stanełam nad morzem i poczułam, że to jest przyjemne, ta wielka przestrzeń przede mną, jak łączy się z niebem i jest taka nieskończona, jest w tym jakaś pewność.

Morze. Jadę do Lublany i ona nie leży nad morzem. Ma za to rzekę, jak porządne miasto i mosty na niej. Ma też nabrzeża, po których można spacerować, można czuć jak woda śmierdzi - na pewno śmierdzi, przecież jest tam 30 stopni, a taka Wełtawa to przy 30 stopniach śmierdzi - a w niedzielę można tam iść na pchli targ. Ale morza tam nie ma i strasznie mnie kusi, mnie, z moją małą zawartością portfela, żeby jednego dnia wsiąść w pociąg - 2,5 godziny drogi, 22 euro w obie strony - i pojechać do najbliższego miasta nad morzem, do Kopru i patrzeć jak niebo się styka z wodą.

Chociaż przecież znam mapy i umiem się nimi obsługiwać, nie muszę nimi kręcić i wcale mi nie przeszkadza, że zawsze idę źle kiedy ktoś powie w prawo. Znam mapy i wiem, że za tą linią, za tą nieskończonością jest ląd, inny brzeg. Że na tym brzegu ktoś stoi, tak samo jak ja i wpatruje się w morze i może tak samo uspokaja go ta pozorna nieskończoność...

02.08.12

[nie znam tego, więc to nie istnieje]

Nie znam, więc nie istnieje. To takie dziwne podejście do świata, że jeśli o czymś nie wiem, że jest to zakładam, że nie ma.

Jest pewna facebookow grupa, gdzie toczą się różne Polaków rozmowy. Czasem o Czechach, bo to ludzie, którzy w większości mieszkają tutaj. Rozumiem, że nie każdy jest bohemistą, kulturoznawcą, etnologiem, czy innym -istą, -znawcą czy -logiem, który ma w założeniu jakby chęć poznawania i zgłębiania kultury i ludzi. Nie każdy jest też historykiem, żeby na wyrywki strzelał datami, nazwiskami, zdarzeniami. Rozumiem, że część z nich przyjechała tutaj pracować, często w międzynarodowych firmach, gdzie językiem w pracy jest angielski, a domowym polski. Nie ma w tym nic złego.

Kraj bez historii i pełen kompleksów pisze jedna z uczestniczek dyskusji. Dyskusja zaczęła się od pewnego materiału z czeskiej telewizji Nova na temat polskiego jedzenia. Dla niewtajemniczonych - afery z polskim jedzeniem to od jakiegoś czasu normalka. Mało kto zauważa, że te trujące produkty to w większości tanie żarcie markowane albertami, lidlami i innymi sieciami hipermarketów. Winy polskiej w tym mało, bo to te sklepy kupują najtańsze produkty od tego, kto im zaproponuje najlepszą cenę. W Polsce te produkty ciężko znaleźć. Natomiast produkty faktycznie polskie, Prince Polo sprzedawane tutaj jako Siesta, czy serek Tartar, w Czechach Lucie potępiane nie są. Są wręcz chętnie kupowane. Ale zaraz, bo przecież nie o tym. Ale o materiale z czeskiej TV na wyjątkowo żałosnym poziomie, ciężko nawet o tym powiedzieć dziennikarstwo. Takie pierdy o niczym, czas antenowy trzeba czymś zatkać.

Głosy pojawiają się różne. Najmniej tych, które komentują, że ten materiał to o kant dupy potłuc, a nie się nim przejmować, komentować. Najwięcej litanii o tym, co kto myśli o czeskim żarciu. Nie będę się kłócić - po trzech miesiącach sviczkova przestaje zachwycać, a zamawiając obiad to jednak chciałoby się zobaczyć na talerzu jakieś warzywko. Nie dwa plasterki ogórka i pół pomidora. Ale są też komentarze atakujące każdego, komu się tutaj podoba. Nalepka czechofil i pojazd ogólny na temat uwielbienia wszystkiego co czeskie. Takie, jak cytowany wyżej najeżdżające na kraj ogólnie. Powiedz słowo w obronie i nalepka czechofil robi bęc na twoje czoło i nie jesteś już partnerem do dyskusji.

Kraj bez historii i pełen kompleksów pisze uczestniczka, a kolejni dopingują "Historia o protoplastce Libuszy niestety zmyslona,do ciekawszych watkow naleza na pewno: Hus, Zizka,defenestracja i bitwa pod biala gora, ciekawa moze tez byc, choc mi nieznana w detalach historia legionu czeskiego ktory pomagal bolszewickim komanczom w rewolucji pazdziernikowej , potem juz raczej dlugo nic. Szczególnie podoba mi się ta zmyślona Libusza - bo przecież nasz Lech jest postacią historyczną, no nie? I dalej w te nuty. I te nuty pojawiały się wcześniej. Pan, który jakby z dumą mówi: Nie czytam czeskich gazet, nie oglądam czeskiej telewizji, nie śledzę kultury. Ale za to biorę aktywnie udział w dyskusji nt Polskiego filmu Najbrta, nieważne, że nie wiem co to za film, ani co to za reżyser.

Nie potrafię chyba jednak tego zrozumieć. Mieszkasz tutaj, pracujesz tutaj. Robisz tutaj zakupy i chodzisz do kina, idziesz na spacer do parku i na piwo do knajpy. Ale nie poznajesz tego miejsca. Rozumiem, jeśli jesteś tutaj na pare miesięcy, możesz myśleć, że i tak nie zdążysz. Ale żyjesz tutaj kilka lat i dalej żyjesz z wiedzą, z którą przyjechałeś. Dalej jeśli o czymś nie wiesz, to dla Ciebie to nie istnieje, jeśli czymś się nie interesujesz, odmawiasz temu jakiejkolwiek wartości. Nie uczysz się miejscowego języka, bo jesteś obywatelem świata, pracownikiem jakiejś international korporacji, mówisz biegle po angielsku i może jeszcze w trzech innych zachodnich językach, a to że jakiś miejscowy w sklepie nie kuma co do niego mówisz, to jego problem - przecież jesteś klientem. Jesteś obywatelem świata, a jednocześnie jesteś zatęchły w tym, w czym wyrosłeś i nie ma dla Ciebie lepszego miejsca na świecie, niż to z którego wyjechałeś. Będziesz mentalność swoich ziomków sławił pod niebiosa, a każda inna będzie według Ciebie gorsza. Ludzie będą zakompleksieni, dziewczyny brzydkie i zarozumiałe, a w ogóle to łatwe, jedzenie też do dupy...

Przyznaję, czasem też mnie dopada to myślenie nie znam = nie istnieje. Na przykład teraz, kiedy czytam te komentarze. Nigdy nie rozmawiałam z takim człowiekiem na żywo, nie prowadziłam takiej dyskusji twarzą w twarz. Czasami myślę, że takie osoby po prostu nie istnieją. Że za tymi literami na moim ekranie siedzi jakaś maszyna, która losowo wypuszcza z siebie połączenia słów. Albo człowiek taki jak ja, który bardzo się nudzi i ma ochotę kogoś powkurwiać.

Ach, święta naiwności.

01.08.12

[morowa panna]

Miasto, które zatrzymuje się na minutę.

To może nie jest wyjątkowe, takie tradycje mają też inne miasta, inne państwa. Ale to jest wyjątkowe, ponieważ jest moje. I jak to oglądam - płaczę. Patrzę na stojący plac Piłsudskiego i wiem, że jestem tam, kawałek dalej, na środku alejki parku Saskiego. I pamiętam, że wtedy też miałam tę kulę w gardle i łzy w oczach.

Parę dni wcześniej moja babcia opowiadała mi o wyjściu z Warszawy. Ma 15 lat i kilka miesięcy, jest już koniec września. Prowadzą ich do Pruszkowa, po drodze śpią na Wyścigach, w boxach dla koni. Moja babcia nie jest sama, niesie na rękach kilkumiesięczne dziecko swojej kuzynki, ciotki - nigdy nie mogę zapamiętać. Dziecko drze morde, mokry gałgan do ssania go nie zachwyca. Jest nad ranem, trochę świta. Ona wychodzi na zewnątrz, przecież inni mają prawo spać. Pilnujący grupy stary Niemiec podprowadza ją do ulicy i popycha. Ona idzie, albo jest wolna, albo ją zastrzeli...

Jest wolna. Ktoś częstuje ją i dziecko mlekiem, chociaż prosiła tylko o wodę. Idzie pieszo do Piaseczna, tam są znajomi. Wyprawiają ją kolejką do Nowego Miasta, tam jest jej matka, jej ciotka, jej siostra. Wysiada na stacji, spotyka kolegów, prowadzą ją do domu.

- No i wyobrażacie jaki się cyrk zaczął jak przyszłam. - mówi moja babcia o radości i niedowierzaniu, które ją spotkało kiedy przyszła żywa z Warszawy. - A te wiejskie dziewczyny do końca życia uważały mnie za jakąś bohaterkę, że z tym dzieciakiem przyszłam!

Babcia wyszła z Powstania w jednej sukience i jednej halce. Dziewczyna z porządnego domu musi mieć halkę. Pierwszej nocy suszącą się w ogródku halkę zjadła koza. Dziewczyna ze wsi, pomagająca w ich domu nie rozumiała rozpaczy.

- Ja to nie rozumiem czemu panienka tak płacze po tej koszulce. Wie panienka, ja to i majtek nie nosze.

Moja babcia nie poszła do partyzantki. Drugiej halki nie miała.

Potem jeszcze wyjmuje malutkie zdjęcie swojego chłopaka, który zginał w Powstaniu. Są jeszcze inne opowieści. O tym jak dziadek prawie zastrzelił babcię. O króliku, najlepszym posiłku dziadka przez te 63 dni...

To jest trochę dziwne, być dziś tak daleko.