
rano, czytając Panią Dalloway - która w końcu odpakowałam ze ślicznych wstążek, w których leżała odkąd dostałam ją od Żony miesiąc temu - musiałam co kilka stron przerywać, zamykać książkę, odkładać na bok... przechodził mnie dreszcz, jeden z tych, które biegną gdzieś spod mostka - możliwe, że to serce, ale to strasznie sentymentalne przypisywać takie rzeczy sercu - przez brzuch, przez ten nerwowy kłebek pod pępkiem - co boli, kurczę się nie tylko w sobie, kurczę się w ogóle - i kończy gdzieś w środku mnie, w jakiś głebinach, lekkim uderzeniem o wszystkie te miękkie rzeczy wewnątrz, rozpryskuje się iskierkami jak niedopałek ciśnięty o chodnik. to ten dreszcz, który każe wstać z łóżka, ubrać się w pośpiechu i wybiec z domu i znaleźć tę osobę - i chwycić za rękę, pocałować, przytulić się, wcisnąć się mocno nosem gdzieś w szyję, kochać, kochać się...
tylko że nie ma takiej osoby.
a jeszcze rano Żona odleciała do Londynu.
poziom samotności wzrósł krytycznie, za oknem powoli rodzi się wiosna., czyżby?
Wiosna, indeed.
OdpovědětVymazatJakie to piękne, że siedzę w brytyjskim internecie, w brytyjskim hostelu z tymi cudownymi tutejszymi listwami ściennopodłogowymi (however it's called), a Twój blog mówi do mnie "Vyberte profil"!
PRZEpiękne.
W Luton mgliło, w London słońce i eko/vege/biożarcie w każdym głupim supermarkecie (jestem tu 2 godziny, a zjadłam już tyle, co przez pół dnia. Well...)
A samotność przejdzie. I wróci. I tak jeszcze pewnie z kilka razy. Takovy zivot, co delat. (Szukać ludzi?)
Aleksandra